Humanizm
Nie czas umierać. Machina medycyny i zarządzanie życiem
23 listopada 2024
#Polska2029: „Bardzo bym chciał, by Polska w 2029 r. była miejscem, gdzie patriotyzm się czuje, a nie mówi się o nim. Mam nadzieję, że wtedy nie będzie nas już tak bardzo rozpalać spór o to, kto jest bardziej, mocniej, lepiej Polakiem” – mówi Marcin Napiórkowski
JUSTYNA BORYCKA: Na początek pytanie o okładkę pana nowej książki. Jest utrzymana w modernistycznym stylu art deco, charakterystycznym dla okresu międzywojennego…
MARCIN NAPIÓRKOWSKI*: Przepiękna, prawda?
Prawda, od razu zwróciła moją uwagę.
To niewątpliwie najładniejsza część książki. Pewnie dlatego, że jedyna, której nie zrobiłem. Bardzo długo szukaliśmy koncepcji, która nie byłaby szydercza i pokazywałaby, czym jest tytułowy turbopatriotyzm w skondensowanej, piktograficznej formie. Tak, żeby czytelnik dostrzegł w niej odbicie rzeczywistości, a nie jej karykaturę. Niezależnie od tego, po której stronie sporu się znajduje.
Do ostatecznej formy okładki doszliśmy okrężną drogą. Po którejś próbie i kolejnym marudzeniu z mojej strony padło wreszcie pytanie: „No to co ci się podoba? Jakieś przykłady?”. Jednym z przykładów, które rzuciłem, był ten nieszczęsny serial Netflixa „1983”. Jedyną naprawdę mocną stroną była tam identyfikacja wizualna zaprojektowana dla ministerstw i urzędów.
Od tego pomysłu cofnęliśmy się właśnie do modernizmu, do Szukalskiego (Stanisław Szukalski – rzeźbiarz, malarz, rysownik i projektant działający głównie w okresie międzywojennym – red.). Fajne Chłopaki – firma, która zajmowała się tym projektem – przygotowali finalną wersję okładki i od razu wiedzieliśmy, że to jest to.
Wychodząc poza sam aspekt projektowy, czy nawiązanie na okładce do okresu międzywojennego ma nam sygnalizować, że obecna polska rzeczywistość ma w sobie coś z tamtych czasów?
Tak pewnie powiedzieliby turbopatrioci, prawda? Ja nie wierzę w to, że historia się powtarza. Co nie znaczy, że nie możemy się sporo nauczyć z jej studiowania. Można wskazać interesujące podobieństwa do tamtych czasów. Kiedyś do jednego z badań analizowałem podręczniki do historii z XX-lecia międzywojennego i zaskoczyła mnie pewna nieoczywista rzecz. Chociaż endecja przegrała walkę o władzę, w miarę kończenia się okresu międzywojennego to właśnie narodowa, endecka wizja ojczyzny coraz silniej dominowała w edukacji. Okazało się, że obóz piłsudczykowski wygrałm przejmując pewne kategorie, ale te zjadały go od wewnątrz – sanacja stawała się tym, co pokonała. Kiedy dzisiaj obserwuję dynamikę konfliktu między Jarosławem Kaczyńskim a skrajną prawicą, widzę dużo podobieństw do tamtej sytuacji. Umiarkowana prawica trzyma w szachu tę skrajną, coraz częściej przejmując jednak jej retorykę.
Ta retoryka dotyczy również postawy patriotycznej. Słowem wyjaśnienia, jaka jest różnica między turbopatriotyzmem a softpatriotyzmem, o których pisze pan w książce?
Softpatriotyzm opiera się na wizji czasu jako linii czy strzałki, dlatego jego podstawową figurą jest marsz – maszerujemy naprzód, gonimy Zachód. Mamy przy tym oczywiście uśmiech na ustach, bo przed nami jest świetlana przyszłość. Turbopatriotyzm mówi coś dokładnie przeciwnego. Jest reakcją na to, że ten marsz nie okazuje się aż taki fajny, jak nam się na początku wydawało.
Turbopatriotyzm mówi, że najważniejsze już było, że najważniejsza jest przeszłość. Jeżeli zbyt dziarsko maszerujesz do przodu, tracisz z oczu to, co jest za tobą – przeszłość i stare niebezpieczeństwa, które będą nieustannie wracać. Czas według turbopatriotów jest kołem, a to, co stare, wciąż powraca. W nowych formach, ale jednak.
Można powiedzieć, że turbopatriotyzm to zjawisko obecne nie tylko w Polsce, ale także m.in. w Wielkiej Brytanii w obliczu brexitu i w Stanach Zjednoczonych pod przywództwem Donalda Trumpa. Skąd wynika popularność takiej postawy?
Turbopatriotyzm, o którym piszę, łączy pewne elementy międzynarodowe z polską specyfiką – z obsesją niepodległości. Z romantyczną narracją, która mówi, że nasza niepodległość jest nie tylko najwyższą, ale także nieustannie zagrożoną wartością. W tej kwestii Amerykanie nas nie zrozumieją. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś próbował wygrać amerykańskie wybory, mówiąc: „Wkrótce Meksyk z Kanadą zrobią nam rozbiory”.
Podobnie narracja brexitowa. To jest narracja fantomowego bólu imperium, które się rozpadło. Nikt nie mówi, że „zaraz przyjdzie Europa i nas zje”. Brexit to fantazja o tym, że Wielka Brytania sama powinna być większym mocarstwem niż cała Europa. Mimo całej naszej megalomanii jest to bardzo obce myślenie w Polsce.
W tych postawach można jednak wskazać wiele podobieństw. Zwolennicy powrotu do przeszłości na całym świecie mają np. poczucie, że kosmopolityzm, porozumienie ponad podziałami i budowanie transnarodowych struktur to była tylko przykrywka. Tak naprawdę od początku chodziło o surową grę interesów, a ci, którzy mieli odwagę robić twarde deale, tak jak Donald Trump, od początku mieli rację.
Tak, jak wspomniał pan w jednym z wywiadów, w haśle „Make America great again” to właśnie słowo „again” jest kluczowe…
Dokładnie. Kiedy wsłuchamy się w retorykę Prawa i Sprawiedliwości, znajdziemy nasze własne „Make Poland great again”. Chodzi o to, że nie potrzebujemy wymyślać Polski na nowo, tylko odzyskać wielkość, która tu była i która zawsze nam się należała. Uważam, że ta retoryka jest źródłem ich sukcesu.
A czy nie jest trochę tak, że wizja postępu, „zachodniej” przyszłości zasłoniła nam – żyjącym w dużych miastach przedstawicielom klasy średniej – wiele problemów? Mam wrażenie, że żyjemy w bańce odciętej od tej trudniejszej części polskiej rzeczywistości, do której trafiło właśnie PiS.
Przypominają mi się słynne apokryficzne słowa Marii Antoniny: „Nie ma chleba, jedzcie ciastka”. W tej sytuacji można powiedzieć: „Są kolejki do szpitala, dlaczego nie idziecie do Luxmedu?”, „Nie odpowiada wam szkoła, pójdźcie do prywatnej”. Ten język pogardy, którym posługiwali się softpatrioci, jest ważnym składnikiem zwycięstwa turbopatriotyzmu. Choć z pewnością nie jedynym. Jeśli uważnie przyjrzymy się dostępnym danym z wyborów z 2015 r., to okaże się, że owszem, wśród dyrektorów i specjalistów Platforma miała przewagę nad PiS, ale nawet w tej grupie było wiele osób głosujących na partię obecnie rządzącą.
Warto więc wystrzegać się fantazji, że na PiS głosuje proletariat, przegrani, ludzie niewykształceni, bo to, po pierwsze, kolejna odmiana stygmatyzującego języka, a po drugie – prawica ma swoich zwolenników we wszystkich sferach społecznych. Warto się zastanowić, co kieruje ku partii Jarosława Kaczyńskiego ludzi takich jak choćby Mateusz Morawiecki. Co człowieka, który odniósł wielki sukces w międzynarodowym banku, skłania właśnie ku turbopatriotyzmowi? Może tam, wśród politycznych elit, też można zobaczyć wizję transformacji ustrojowej, która jest silna, bezwzględna i która każe wielu Polakom wstydzić się swojej polskości?
Myślę, że ma to związek m.in. z konserwatywnymi wartościami. Wspominał pan kiedyś, że turbopatriotyzm zbudował w pewnym sensie most łączący młode pokolenie ze starszym, bazując właśnie na wspólnych wartościach i poczuciu czyhającego zagrożenia. Z drugiej strony, w książce pojawia się stwierdzenie, że turbopatriotyzm jest tym silniejszy, im bardziej rozwarstwione jest społeczeństwo. Ta ideologia zatem bardziej łączy czy dzieli?
Jednym z najlepszych sposobów łączenia grup społecznych jest przeciwstawienie ich wspólnemu wrogowi. Tutaj nie ma sprzeczności. Turbopatriotyzm łączy, dzieląc i buduje pewne „my”, które jest tym silniejsze, im silniejsza jest figura wroga. W tym sensie turbopatriotyzm można porównać do balonika – ciśnienie z zewnątrz musi równoważyć ciśnienie wewnątrz, bo inaczej balonik by pękł. Gdyby turbopatriotyzm był „wszechinkluzywny” i nie miałby wroga, po prostu by eksplodował.
Pojawia mi się teraz w głowie pewne wspomnienie. Wracam z pracy i na przejściu dla pieszych mija mnie kruchy, może 16-letni chłopak w koszulce z wyraźnym napisem „Śmierć wrogom Ojczyzny”. Przez całą drogę do domu zastanawiałam się, kim dla niego są ci „wrogowie”? Jak on widzi swoją rolę w służbie ojczyźnie i z czego wynika potrzeba noszenia takiej koszulki u nastolatka żyjącego we względnie spokojnym kraju?
Nie chciałbym tutaj wpadać w jakieś tanie psychologizowanie. Na pewno każdy noszący taką bluzę czy koszulkę ma swoje własne powody estetyczne. Może to presja rówieśnicza, bunt przeciwko rodzicom… Natomiast jeśli miałbym spróbować jakiejś syntezy, pomyślałbym o nowej zabawce i starej instrukcji obsługi. Świat się zmienił, mamy wolność, demokrację i niepodległość. Jednak wszyscy jesteśmy wychowani na tych samych lekturach, na tej samej historii i na opowieści, że na naszą Ojczyznę czyhali wrogowie i zaszczytnie jest za nią umrzeć.
W związku z tym kult Powstania Warszawskiego czy powojennego podziemia niepodległościowego, do którego należą Żołnierze Wyklęci, przekłada się na jakąś potrzebę zademonstrowania tego, że jesteśmy gotowi służyć ojczyźnie. Sytuacja robi się robi smutna, kiedy ojczyzna akurat nie potrzebuje naszej krwi.
Myślę też tutaj o swoich własnych uczuciach. Kiedy jadę kolejką i naprzeciwko mnie siedzi dwóch niekoniecznie kruchych dżentelmenów w takich bluzach z napisem „Śmierć wrogom Ojczyzny”, odczuwam strach, a przecież nie jestem wrogiem ojczyzny. Ale może to ze mną jest coś nie tak? Może to ja zostałem przez kogoś wytresowany, żeby tego rodzaju komunikaty odbierać jako złe i skierowane przeciwko mnie?
„Wrogowie” są dla tych dżentelmenów kimś konkretnym?
To może być komunista, neomarksista, gej albo weganin. Każdy, kto aktualnie reprezentuje figurę wroga. Z komentarzy w internecie wiem, że czasem to bywam ja. Wtedy budzi się we mnie taki naiwny softpatriota i nie chcę się zgodzić z takim stanem rzeczy. Myślę sobie z frustracją: „Jestem przecież nawet bardziej patriotą od nich, znam lepiej polską literaturę, uczę obcokrajowców polskiej kultury, więc niech spadają z tymi bluzami”. Ale takie myślenie to chyba nie jest droga, która dokądkolwiek prowadzi.
A do czego prowadzi turbopatriotyzm w obecnej sytuacji? Rozumiem, że taka postawa może mieć sens w warunkach wojennych, kiedy ma określony cel i służy zjednoczeniu w obliczu tragedii. Co jednak dzieje się z turbopatriotyzmem w czasie pokoju?
Biorąc turbopatriotyczne deklaracje za dobrą monetę, ta ideologia ma prowadzić np. do tego, żebyśmy wyraźniej przeciwstawiali swoje interesy Niemcom na forum międzynarodowym albo żebyśmy nie dawali się obcemu kapitałowi, mówili prawdę o naszej bohaterskiej historii i nie dali się wpędzić w poczucie wstydu. Ale jeżeli przyjrzymy się nie deklaracjom, a działaniom, to nie widać konkretnych efektów. Nie ma radykalnych zmian w stosunku do obcego kapitału ani mocnych, nowych pozycji negocjacyjnych wobec Niemiec.
Przed wyborami w 2015 r. Jarosław Kaczyński krytycznie mówił o „wyprzedawaniu Polski” po roku 1989, ale obecną politykę PiS określa się czasem mianem „drugiej fali prywatyzacji”. Obywatele dostają do ręki gotówkę, np. w postaci 500 plus, i mają sami zadbać o służbę zdrowia czy edukację, bo na ich naprawę nie starcza już pieniędzy.
Na pierwszy plan wysuwa się natomiast zagrożenie symboliczne i wojna kulturowa. Turbopatriotyzm posługuje się logiką amerykańskiej młodej prawicy. Doktryna Breitbarta mówi, że każda wojna to wojna kulturowa i żeby zbudować nowy świat, trzeba najpierw roztrzaskać stary. Stąd tropienie lewicowych wpływów np. w mediach, serialach, hollywoodzkich filmach.
Młoda prawica buntuje się przeciw pokoleniu swoich rodziców (a czasem też dziadków) – dawnych dzieci kwiatów, które w swoim czasie walczyły z cenzurą mieszczańskiej moralności w kulturze. Ta konserwatywna rebelia w Polsce zyskuje dodatkowy smaczek – staje się buntem przeciw komunizmowi.
Wspominał pan o tym, że turbopatriotyzm dąży do tego, by nie wstydzić się bycia patriotą. W rzeczywistości dzieje się jednak rzecz odwrotna. Coraz częściej słyszę, że obecna władza „ukradła” patriotyzm. Chodzi o poczucie, że bycie patriotą jest paradoksalnie czymś wstydliwym, bo każdy patriotyczny gest od razu utożsamia nas z obecnie rządzącymi.
No tak, tylko że celem tej władzy chyba nie było sprawienie, żeby wszyscy byli dumni, tylko wprowadzenie „właściwego” modelu patriotyzmu. Ci, którzy go nie uprawiają, niech się wstydzą. A ten wstyd często, faktycznie, przyjmuje formę wykluczenia z patriotyzmu. Myślę sobie o moim sąsiedzie, który wywiesił kiedyś polską flagę, ale bardzo szybko dowiesił do niej flagę Unii Europejskiej.
Oczywiście nie wiem, jaka opowieść się za tym kryje, ale łatwo sobie wyobrazić, że chodziło właśnie o to. Najpierw chciał zademonstrować swój patriotyzm, a potem stwierdził: „O nie! Sąsiedzi pomyślą, że jestem jakimś pisowcem”. Chyba trochę zapędziliśmy się w kozi róg, skoro każde demonstrowanie przywiązania do ojczyzny zaczynamy określać mianem faszyzmu. Stany Zjednoczone byłyby w takim razie krajem wyłącznie faszystów, bo przecież tam przywiązanie do barw narodowych jest olbrzymie.
W czym więc mają rację turbopatrioci, a gdzie popełniają błąd softpatrioci? W książce da się przecież zauważyć pański szacunek do obu stron.
Szacunek był dla mnie tym ważniejszy, że jestem wyraźnie po jednej ze stron. Książka nie jest więc bezstronna, jest natomiast transparentna. To, co mówię, jest zawsze oparte na źródłach i staram się dokładnie uzasadniać swoje słowa.
Poza tym mimo całego sceptycyzmu widzę też miejsca, gdzie to turbopatrioci mieli rację. Gdybym miał wskazać jeden spektakularny sukces turbopatriotyzmu, na pewno byłaby to narracja zbudowana wokół redystrybucji. 500 plus, które pojawiło się jako instrument czysto demograficzny, szybko stworzyło w Polsce coś w rodzaju namiastki dochodu podstawowego, czyli bardzo lewicowej idei.
Dzięki likwidacji progów nie jest to jałmużna, a coś, co należy się wszystkim, bez względu na dochody. Rozumiem i szanuję zdanie ekonomistów, którzy mówią, że te pieniądze dało się wydać dużo bardziej efektywnie – tak, żeby trafiły wyłącznie do potrzebujących. Ale wtedy ci potrzebujący byliby jakoś stygmatyzowani. To świadczenie to transfer, który zmniejsza nierówności społeczne. Warto natomiast zaznaczyć, że został on wprowadzony w narracji: „Musimy się rozmnożyć, bo inaczej zaleją nas ONI”.
Jak wyobraża pan sobie polski patriotyzm za 10 lat?
Wydaje mi się, że najlepiej byłoby, gdyby to było coś, co się robi, a nie coś, o czym się ciągle debatuje. Patriotyzm oczywiście jest ważny i stanowi istotny element budowania tożsamości. Natomiast obsesja, którą obecnie mamy na jego punkcie, jest szkodliwa i przesłania nam inne sprawy. To, jak bardzo pochłania nas debata o bieżącej polityce i jak bardzo wypełnia ona nasze myśli i media, jest szkodliwe. Bardzo bym chciał, żeby Polska w 2029 r. była miejscem, gdzie patriotyzm się czuje, a nie mówi się o nim.
W jednej ze swoich poprzednich książek posługiwałem się pojęciem „niewidzialny patriotyzm”. On nie polega na machaniu flagą, tylko po prostu na odczuwaniu. Fajnie by było, gdyby patriotyzm ustąpił miejsca innym rzeczom, sporom o konkrety. Mam nadzieję, że w 2029 r. będzie nas rozpalać raczej redukcja emisji dwutlenku węgla albo rozwój mądrej, międzynarodowej kontroli nad mediami społecznościowymi, a nie wciąż ten sam spór, kto jest bardziej, mocniej, lepiej Polakiem.
Możemy się zgodzić, że dziś między obiema stronami sporu występuje symetria – jedni potrafią być tak samo agresywni jak drudzy. Jaka powinna być więc właściwa reakcja na turbopatriotyzm?
Przemyślana. Na pewno nie ma już powrotu do orła z czekolady, którym częstował Bronisław Komorowski. Trzeba wymyślić softpatriotyzm na nowo. Wydaje mi się ważne, żeby oddzielić wyraźnie to, że się z kimś nie zgadzam, od tego, że kogoś szanuję. Nie jest to tylko imperatyw etyczny. Jeżeli się z kimś nie zgadzam i moim celem w życiu jest tylko oburzenie i „mienie” racji, to mogę nie szanować drugiej strony.