Humanizm
Duże dzieci dużo wydają. Biznes zarabia na nostalgii dorosłych
17 grudnia 2024
Kompleksy kobiet związane z urodą to nie tylko źródło zysków dla medycyny estetycznej, ale także sposób na to, by zahamować umożliwioną przez feminizm emancypację. Dziś nie trzeba odsyłać kobiet do kuchni, by stroniły od stanowisk decyzyjnych. Wystarczy zaszczepić w nich nieustanną obawę, że są brzydkie i powinny się tym niezwłocznie zająć, zamiast realizować ambicje naukowe i przywódcze.
W 1990 roku wydane zostało jedno z najważniejszych dzieł feministycznych – The Beauty Myth Naomi Wolf. Przetłumaczono je na polski jako Mit urody, dla mnie jednak zawsze będzie to Mit piękna. Zanim przejdę do zawartości tej książki, słów parę o okolicznościach historycznych jej powstania. Feminizm drugiej fali przyczynił się do wielu pozytywnych zmian w życiu Amerykanek w okresie od lat 60., kiedy wydana została Mistyka kobiecości Betty Friedan. Kobiety kończyły studia, prowadziły badania naukowe, zostawały profesorkami. Zaczęły piąć się do góry w strukturach firm i zakładały własne. Zaroiło się od znakomitych pisarek i dziennikarek. Jednocześnie lata 80. to trzy kadencje władzy Ronalda Reagana, które kojarzymy dziś z obyczajowym konserwatyzmem.
Jak prawicowe rządy oddziałały na kobiety? Na pozór niezbyt mocno. Nikt nie wypychał ich z rynku pracy, choć pojawiło się zjawisko „szklanego sufitu”, czyli niemożności awansu powyżej pewnego pułapu. Trudno było jednak wytłumaczyć, skąd się ono wzięło. Kobiety były kompetentne, skuteczne, pracowite i dobrze wykształcone, a jednak to mężczyźni na ogół zostawali szefami, kierownikami i przywódcami. Jednocześnie pojawiła się ogromna liczba wizerunków „idealnych” kobiet. To nie kariera czy władza miały być celem życia Amerykanek. Nie miała nim być jednak także rodzina. Marzeniem kobiety stało się bycie idealną pięknością, a telewizja, kino, reklama i prasa ją w tym nieustannie utwierdzały. W przeciwieństwie do „udomowionego” piękna kobiet z lat 50. – okrągłych i macierzyńskich – pojawiły się wizerunki pań znacznie chudszych, wyższych i… po operacjach plastycznych. Lata 80. to bowiem okres, w którym medycyna estetyczna – dotąd zarezerwowana dla aktorek, modelek i żon milionerów – zawędrowała w Stanach Zjednoczonych „pod strzechy”.
Zdaniem Naomi Wolf był to backlash, czyli fala wsteczna wobec sukcesów feminizmu. Nikt nie podjął świadomie decyzji, że należy w kobietach zasiać kompleksy związane z urodą, ale jako „polityczne rozwiązanie” manipulacja ta sprawdziła się znakomicie. Wizerunek, do którego zaczęły aspirować kobiety, miał być niezwykle trudny do osiągnięcia. Trzeba było mieć duży biust, ale płaski brzuch. Wąskie biodra, ale wcięcie w talii. Jak najmniejszy nos, ale duże usta i oczy. Żadnych zmarszczek, w ogóle żadnych oznak wieku. Żadnego tłuszczu, z wyjątkiem obfitych piersi. Jako że natura (w sensie genów i upływu czasu) rzadko obdarza tymi wszystkimi cechami naraz, kobiety zaczęły uciekać się do rozmaitych, nieraz bardzo szkodliwych praktyk, by uniknąć przytycia, starzenia się i brzydoty, traktowanych jako przerażające, wyłącznie kobiece dolegliwości.
Na tak przygotowanym gruncie rozkwitła oferta medycyny estetycznej. A skoro mowa o medycynie, to proponowane zabiegi muszą się kojarzyć z troską o zdrowie. Stąd małe piersi, duże nosy, zmarszczki mimiczne i tłuszcz w okolicach bioder czy brzucha okazywały się symptomami stanów chorobowych, z którymi należało za wszelką cenę walczyć. Naomi Wolf pisze także o parareligijnym postrzeganiu atrakcyjności fizycznej, w której brzydota oznacza świecki odpowiednik grzechu. W takiej interpretacji głodówki i bolesne zabiegi mają służyć jako swoiste odkupienie. Co jednak stanowi źródło tego grzechu, którego nigdy nie popełniają arbitrzy kobiecej urody – mężczyźni wszelkich rozmiarów i w każdym wieku? Wolf wskazuje, że jest nim sama naturalna kobiecość. Przytacza przykład popularnych w latach 80. zabiegów powiększania piersi, w wyniku których można było stracić wrażliwość w sutkach, czyli część przyjemności, do której się dążyło…
Kobiece ciało jest ukształtowane tak, a nie inaczej z powodu mechanizmów rozmnażania. Ze względu na możliwość zajścia w ciążę panie mają w okolicach bioder i brzucha więcej tkanki tłuszczowej niż w przypadku organizmu męskiego. Piersi i sutki są u kobiet większe niż u mężczyzn, gdyż tylko kobiety karmią niemowlęta wytwarzanym w nich mlekiem. Wydawałoby się to oczywiste, ale nie w kontekście mitu piękna. Stan ciąży, porodu i połogu został w nim bowiem zaklasyfikowany jako pozbawiony urody, czyli jako brzydota. Kobieta w ciąży wszak jest „gruba” i nie może ćwiczyć. W obrębie mitu piękna rady dla kobiet, które właśnie wydały na świat nową istotę ludzką – czyli coś najpiękniejszego, co sobie można wyobrazić – polegają na pozostawaniu w odosobnieniu aż do momentu, gdy głodówką i ćwiczeniami powróci się do formy sprzed ciąży. Ideałem byłoby wyglądać tak, jakby się w niej nigdy nie było, co osiąga się przez „plastykę brzucha”.
Jak to się przekłada na życie kobiet? Ciągła presja wyglądu odbiera wszelką przyjemność, w tym przyjemność seksu, który ponownie – tak jak w epoce wiktoriańskiej – opiera się na tym, co mężczyźni robią z kobiecym ciałem, by osiągnąć za jego pomocą przyjemność. Naomi Wolf twierdzi, że gdy kobieta jest pożądana wyłącznie ze względu na swój wygląd, w seksie uczestniczy tylko jej wizerunek, podczas gdy kobiece „ja” skupia się na myśleniu, jak najlepiej prezentować się przed partnerem. Jak to się dzieje – pyta autorka – że najlepsze życie erotyczne mają kobiety o nieidealnych ciałach i twarzach? Co takiego je wyróżnia? Jej odpowiedź, bardzo w duchu dzisiejszej ciałopozytywności, brzmi, że kluczem do tego jest samoakceptacja, sympatia i miłość do swojej kobiecości.
Polecamy:
Referując zawartość Mitu piękna, zawsze łapię się na tym, że jest to książka całkowicie aktualna, w niektórych kwestiach bardziej aktualna niż wtedy, gdy była napisana. Wprawdzie dziś należy mieć szerokie biodra, a wtedy należało mieć wąskie, ale sedno tego mitu, czyli stawianie kobiecemu ciału bardzo trudnych do sprostania żądań, ma się dobrze jak nigdy. Dzisiejsza moda na wydatne pośladki nie oznacza przecież akceptacji odrzucanych niegdyś szerokich bioder – chodzi o odessanie tłuszczu z brzucha, by przeszczepić go niżej. W telewizji jest dziś wprawdzie więcej kobiet po 40. czy 50. roku życia, muszą one jednak spełnić podwójny warunek: użyć botoksu i kwasu hialuronowego, by nie wyglądać na swój wiek. Gdy kobieta wypowiada się w jakiejkolwiek sprawie, nieskończony potok wypowiedzi komentuje dokładnie jej wygląd. „Eksperci” z internetu nie mają wątpliwości, że jest to kwestia ważniejsza od zawartości merytorycznej przekazu.
Do tego, że mit piękna oddziałuje dziś jeszcze mocniej niż kiedyś, przyczyniają się przede wszystkim media społecznościowe. Trudno nie wpaść w kompleksy, oglądając setki „idealnych” kobiecych ciał i twarzy, poprawianych zarówno przez medycynę estetyczną, jak i liczne filtry. Warto w tym miejscu zauważyć pewien paradoks. Otóż w kontekście mitu piękna najwyżej ceni się kobiety młode, atakujące za pomocą swoich ciał te starsze, które chciałyby być wysłuchane i docenione, ale są jakże często zbywane tym, że utraciły urok młodości. Wydawałoby się oczywiste, że największe kompleksy cechować będą tę drugą grupę, odzieraną w ten sposób z autorytetu i znaczenia. Okazuje się, że jest jednak inaczej. To właśnie młode kobiety mają najwięcej kompleksów i są znacznie wrażliwsze niż starsze na przytyki wobec swojej urody, ponieważ jeszcze się nie nauczyły asertywności wobec mitu piękna, zaufania do swojego ciała oraz czerpania z doświadczeń i wiedzy innych kobiet.
Polecamy: Kobieca piłka nożna. Piłkarki zamiast piłkarzy
Na koniec zostawiłam pytanie, czy mit piękna atakuje także mężczyzn. W momencie jego rozpoznania nie miało to miejsca. To dla mężczyzny miała być seksualność, to mężczyzna określał wartość kobiety – nigdy na odwrót. Mężczyzn nie obowiązywał nakaz młodości, zachowywania szczupłej sylwetki, wysportowanego ciała, pięknych włosów, określonych proporcji twarzy i tak dalej. Każdy mężczyzna znał się na kobietach, był od nich ekspertem. Dobrze opisuje to mem, na którym mężczyzna z wylewającym się brzuchem i twarzą małpy zwanej nosaczem ogląda wybory miss i mówi o jednej z kandydatek:
Ma za duży nos.
Mem jest współczesny i opisuje mężczyzn z pokolenia ojców dzisiejszych dwudziestolatków. Ci ostatni także narzekają na kobiety, ale widać wyraźnie, że stoją za tym kompleksy dotyczące własnego wyglądu. Młodzi mężczyźni wiedzą, że są oceniani – i sprawia im to ból. Pomstują na aplikacje randkowe, gdzie mniej liczne kobiety mogą wśród nich wybierać, kierując się między innymi kryterium urody. Na tej podstawie tworzone są teorie dowodzące, że kobiety gustują w nikłym procencie mężczyzn, którzy nimi pomiatają, a więc biorą pomstę za tych niedocenionych.
Nie ma na to cienia empirycznego dowodu. Mężczyzna, który traktuje kobiety jak ludzi, nie musi wcale mieć wzrostu koszykarza czy wydatnej szczęki, by tworzyć z nimi udane relacje. A skoro to umie, niezbyt mu potrzebne aplikacje randkowe. W tym sensie mężczyzn nie spotyka porównywalna krzywda z młodymi kobietami, które się kompulsywnie odchudzają lub zbierają pieniądze na operację plastyczne, gdyż wydaje im się, że świat czuje odrazę do ich naturalnego wyglądu. Postawa ta została zaklasyfikowana jako zaburzenie psychiczne o nazwie dysmorfofobia, czyli paniczny lęk przed własną brzydotą, którą należy za wszelką cenę – także cenę zdrowia i życia – korygować.
Kobietom jednak pomaga ciałopozytywność, a mężczyźni zostają ze swoimi kompleksami sami. Najczęstszą – a co więcej, pozytywną – reakcją na tę sytuację jest u nich sport, głównie siłownia. Tu jednak kryje się niebezpieczeństwo przesady. Sterydy i wysokobiałkowa dieta, od których następuje przyrost mięśni, potrafią w krótkim czasie zniszczyć przewód pokarmowy. Ponadto mężczyźni z obsesją na punkcie muskulatury zapadają na zaburzenie pokrewne anoreksji i dysmorfofobii. Nosi ono nazwę „bigoreksja” i polega na ciągłym niezadowoleniu z własnej, nie dość „dużej” sylwetki.
Trudno nie odczuwać współczucia wobec młodych mężczyzn, którzy uznali, że aby zdobyć zainteresowanie kobiet, warto zniszczyć sobie zdrowie fizyczne i psychiczne. Chciałabym, aby dotarł do nich komunikat, że aby zbudować dobre relacje z kobietami, należy owszem dbać o wygląd, ale przede wszystkim trzeba rozmawiać z nimi jak z równymi ludźmi. Mojego współczucia nie budzą natomiast różnego rodzaju „przegrywy”, „incele” i „redpille”, którzy czują się ofiarami kobiet i feminizmu. A w związku z czym sądzą, że mają prawo rozpowszechniać skrajnie odczłowieczające wizje kobiet,. A wszystko to, gdyż należy je „ukarać”, poniżając je lub okaleczając fizycznie.
Może Cię zainteresować: Red Pill, czyli kto przełknie czerwoną pigułkę. Nowa odsłona wojny damsko-męskiej