Nauka
Ziemia straciła siostrę. Badanie Wenus dowodzi, że nie jest podobna
17 grudnia 2024
Atomowa zagłada miała nadlecieć na USA z terenu obecnej Ukrainy. To tu znajdowało się blisko 200 gotowych do wystrzelenia rakiet balistycznych, mogących zamienić świat w nuklearną pustynię
„Czerwone” przyciski zagłady w rzeczywistości są małe, szare i gładkie. Ich pospolity kształt kontrastuje z mocą i zaklętą w nich siłą destrukcji. Aby odpalić rakietę międzykontynentalną z głowicami jądrowymi, potrzebny był rozkaz z centrali. Później wystarczyło jednocześnie nacisnąć dwa takie guziki i przekręcić klucze na dwóch pulpitach. To wszystko.
„Adin, dwa, tri… spusk!” – Tatiana, z którą jestem na wycieczce w nieczynnej już bazie sowieckiej 46. Dywizji Rakietowej w pobliżu Perwomajska w południowej Ukrainie, daje mi komendę do odpalenia rakiet. Mam dwie sekundy na wykonanie polecenia. Nie czekam tyle i wykonuję rozkaz. Maszyna wydaje z siebie dziwny dźwięk, błyskają czerwone diody. W czasach zimnej wojny rakiety zostałyby wystrzelone, a lot nad ocean trwałby 23 minuty. Później nadeszłaby nuklearna odpowiedź Amerykanów.
Zgładzenie życia na ziemi, nawet „na sucho”, budzi emocje.
„Teraz to jest już po wszystkim. Można byłoby zapalić i napić się wódki. Koniec świata wart jest kieliszka” – mówi nasz przewodnik, uśmiechając się złotymi zębami. – „Szkoda, że to już nie działa” – dodaje i z czułością dotyka przycisków zagłady.
Jestem na stanowisku dowodzenia, które znajduje się kilkadziesiąt metrów pod ziemią. To tak jakby ktoś zakopał kilkunastopiętrowy blok o długości 33 m i średnicy 3,3 m. Fotel, na których siedzę, ma czteropunktowe pasy bezpieczeństwa i przymocowany jest do podłogowych szyn. Nic dziwnego, bo jak nadejdzie „przesyłka zwrotna” z USA, to ziemią może nieco zatrząść.
Cylindryczny bunkier składa się z 12 części przedzielonych grodziami. Każdy poziom to pomieszczenie z wojskowym sprzętem. Są tu generatory, nadajniki i systemy bezpieczeństwa. Załoga korzystała tylko z dwóch najniższych kondygnacji, z których można było zarządzać rakietami znajdującymi się powyżej. Dyżurowali tu oficerowie w randze co najmniej majora, czyli wyżsi oficerowie. W czasie pokoju – dwóch, w przypadku zagrożenia wojną – trzech. Tak było m.in. w 1962 r. podczas kryzysu kubańskiego i w 1968 r. w trakcie praskiej wiosny.
Centrum było całkowicie samowystarczalne i miało umożliwić ludziom przeżycie przez 45 dni mimo ekstremalnych warunków na powierzchni: od syberyjskich mrozów po tropikalne upały. Załoga miała do dyspozycji tzw. kuszetkę, w której, mimo sowieckiego „minimalizmu”, znalazły się wszystkie najważniejsze udogodnienia, takie jak piętrowe łóżko, telewizor, radio, kuchenka samowar oraz mała toaleta w stylu kolejowym.
Teraz dawny, pilnie strzeżony teren wojskowy jest już tylko świadkiem historii i atrakcją turystyczną. Mimo tego wcale nie jest łatwo się tu dostać. Niezła z początku trasa Kijów–Odessa szybko zamienia się w szatańskie wertepy. Podskakując na bezdrożach, w nieludzkim upale, suniemy przez pola rzepaku i słoneczników. Kierowca mojej marszrutki [taksówka zbiorowa, zwykle poruszająca się po ustalonej trasie – red.] jedzie przeciwległym pasem, lawirując między dziurami i koleinami. I tak trzęsie niemiłosiernie. Połowę kawy, którą kupiłem na jakimś zapomnianym dworcu, mam na spodniach.
„U nas nie ma dróg tylko kierunki” – tłumaczy mi Oleg, mój współpasażer niedoli. – „To względy strategiczne. Skoro my nie możemy przejechać, tu wróg również ugrzęźnie” – zauważa filozoficznie.
Okolice Perwomajska pozbawione są całkowicie stołecznego glamouru i pretensjonalności. Tu Ukraina jest naga i biedna. Z budynków sypie się popękany beton, z płotów schodzi płatami żółto-błękitna farba. Jakby tylko na to starczyło sił, środków i samozaparcia. Trudno uwierzyć, że te ziemie kryły w sobie w jawności życia publicznego i otwarcia informacyjnego na świat najgroźniejszą broń stworzoną przez człowieka, która mogła pogrążyć świat w nuklearnej zimie.
Koniec zimnej wojny nie przyniósł końca historii przewidywanego przez amerykańskiego filozofa Francisa Fukuyamę. W 1991 r. rozpadł się Związek Radziecki, a na jego terytorium powstały nowe, niezawisłe państwa. Koniec ZSRR zastał w ukraińskich koszarach ponad milion sowieckich żołnierzy i tysiące ton sprzętu, w tym potężne arsenały broni jądrowej – około 1900 głowic strategicznych i 2500 pocisków taktycznych, które mogły zamienić świat w radioaktywną pustynię. Potężny spadek nuklearny uczynił z niestabilnej politycznie Ukrainy jądrowe mocarstwo, z którym równać się mogły jedynie Stany Zjednoczone i Rosja.
W ukraińskich silosach znajdowało się 176 gotowych do wystrzelenia (choć wciąż kontrolowanych przez Moskwę) rakiet międzykontynentalnych UR-100N i RT-23 (w terminologii NATO: SS-19, SS-24). Wielkie znaczenie strategiczne miały również pociski manewrujące Ch-55 o zasięgu 2,5 tys. km przenoszone przez bombowce Tu-160 i Tu-95MS. Nuklearną zbrojownię uzupełniały głowice taktyczne montowane na torpedach czy bombach głębinowych. Do tzw. nuklearnej triady, czyli możliwości przeprowadzenia nuklearnego ataku z lądu, morza i powietrza, Ukrainie brakowało jedynie łodzi podwodnych wyposażonych w międzykontynentalną broń atomową. Była sowiecka republika miała też dobrze rozwiniętą energetykę jądrową (pięć elektrowni, łącznie z Czarnobylem), a miejscowa zbrojeniówka szczyciła się budową i serwisowaniem najlepszych na świecie rakiet balistycznych.
Na pierwszy rzut oka była baza 46. Dywizji Rakietowej rozczarowuje. Na terenie stoi kilka jednokondygnacyjnych budynków, w tym mały sklep połączony z kawiarnią oraz dawny sztab przerobiony na muzeum. Trudno uwierzyć, że była to jedna z najnowocześniejszych radzieckich instalacji militarnych, której postawienie kosztowało tyle co budowa 100-tysięcznego miasta.
Jednak z każdą chwilą emocje rosną. Czuję dziwne, nieracjonalne napięcie. Gdybym jeszcze kilkanaście lat temu odważył się przejść przez teren bazy z aparatem fotograficznym lub kamerą, to w najlepszym wypadku zostałbym ukarany za szpiegostwo, a w najgorszym – poczęstowany serią z karabinu maszynowego. Dla potencjalnych intruzów przygotowano o wiele więcej niespodzianek naszpikowanych śmiercionośną, sowiecką techniką. W skład systemu obrony wchodziły sejsmiczne czujniki M-200, elektromagnetyczne detektory ruchu Piwonia-T czy system P-100 rażący intruzów prądem o napięciu do 3000 W. Zainstalowano też bardziej klasyczne systemy zadawania bólu i pozbawiania życia, czyli pola minowe i zdalne stanowiska strzeleckie.
Z pozoru mało interesująca baza przypomina trochę górę lodową, która najciekawsze skrywa pod powierzchnią – z dala od wzroku ciekawskich i wrogich satelit. Pracownicy bazy rzadko kiedy wynurzali się na powierzchnię, a po bazie przemieszczali się długimi, podziemnymi korytarzami łączącymi najważniejsze budynki. Wszystko, aby zmylić wroga i uśpić jego czujność. Podobnych instalacji było więcej, bo 46. Dywizja w Perwomajsku składała się z dziewięciu pułków rakietowych rozrzuconych na terenie obwodu mikołajowskiego. Każdy z nich miał silosy z rakietami i własne podziemne centrum dowodzenia.
Na perwomajskim poligonie wszystko wydaje się nieco większe niż zwykle. Można się poczuć jak w krainie olbrzymów, którzy porzucili tutaj swoje okrutne zabawki. Obok wielkich rakiet stoją jeszcze większe pojazdy transportowe. Jest tu nawet budząca grozę rakieta R-36M2 Wojewoda, którą nie przypadkiem w NATO nazywano Szatanem. Pocisk waży 200 ton, ma 34 m długości i zasięg 11 tys. km, na który przenieść może 10 głowic nuklearnych. Nawet porzucony w trawie budzi respekt.
Atomowych artefaktów i reliktów zimnej wojny jest tu więcej. Na poligonie zobaczyć można pojazdy przystosowane do przewożenia rakiet balistycznych po rosyjskich czy ukraińskich bezdrożach. Zaraz obok budynku muzeum wystawiono części silników rakietowych oraz pociski R-12 (8K63), czyli SS-4 Sandal w nomenklaturze NATO, których rozlokowanie na Kubie w 1962 r. wywołało kryzys między ZSRR i USA, co postawiło świat na krawędzi wojny jądrowej. Nuklearna zima nigdy nie była tak blisko.
Teraz perwomajskie silosy zalane są betonem i unieruchomione na wieki.
Atomowy spadek po ZSRR był dla Ukrainy dużym obciążeniem i symbolem mocarstwowości, której młode państwo nie było w stanie udźwignąć. Utrzymanie baz i sprzętu w należytym stanie oraz ich ochrona pochłaniały miliardy dolarów rocznie, a państwowa kasa i tak była pusta. „Ukraina mogła zatrzymać broń atomową, jednak cena za to byłaby bardzo wysoka” – były prezydent Ukrainy Leonid Krawczuk wyjaśniał w rozmowie z Deutsche Welle.
Po upadku ZSRR dawna Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka (USRR) pogrążyła się w chaosie. Na początku lat 90. gospodarka pikowała z olbrzymią prędkością. Nowe państwo borykało się też z tzw. wielką rewolucją kryminalną, która rozpoczęła się jeszcze w czasach pieriestrojki. Powiązani z władzą przestępcy i przedsiębiorcy (często późniejsi oligarchowie) grabili majątek narodowy i dokonywali oszukańczych prywatyzacji na niespotykaną dotąd skalę.
Bałagan na Ukrainie budził niepokój światowych decydentów, którzy zadawali sobie pytanie, czy młode państwo zapewni należytą ochronę broni jądrowej i instalacjom atomowym. Ukraińcom nie dowierzali zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie, którzy solidarnie naciskali na to, aby Kijów zrezygnował z nuklearnych ambicji. Powodów było kilka. Waszyngton nie chciał, aby terroryści czy inni „wrogowie Ameryki” jeździli do biednej Ukrainy na „atomowe zakupy”. Uzbrojony po uszy Kijów naruszałby też delikatną równowagę strategiczną między Wschodem a Zachodem, co nie było w niczyim interesie.
Obok politycznego kija, w postaci sankcji i międzynarodowej izolacji, pojawiła się też ekonomiczna marchewka. Ukraina była kuszona otwarciem rynków, rosyjskim gazem i zachodnimi kredytami, w tym pożyczkami z Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego.
Podczas budapeszteńskiego szczytu OBWE [Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie – red.] w grudniu 1994 r. podpisano memorandum, w którym Rosja, USA i Wielka Brytania zobowiązały się do respektowania suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy. W zamian Kijów przekazał broń nuklearną Rosji i przystąpił do układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej.
Do 1996 r. wszystkie sprawne ukraińskie rakiety i ładunki nuklearne zostały przewiezione do Rosji. Demontaż instalacji i tzw. nośników, czyli np. samolotów, zajął jeszcze kilka lat. Ostatni silos zniszczono dopiero w 2001 r., a bombowce przekazano Moskwie albo przerobiono na żyletki.
Temat broni atomowej jednak nadal wraca w ukraińskich rozmowach o bezpieczeństwie.
„Gdybyśmy teraz mieli takie cudeńka, nie byłoby ani Krymu, ani Donbasu. Teraz nikt nas nie szanuje. Pomiata nami zarówno Rosja, jak i Unia Europejska” – mówi ktoś z wycieczki zwiedzającej dawną bazę rakietową. Rozlega się pomruk aprobaty i rozczarowania.
„To byłyby lepsze gwarancje bezpieczeństwa niż wszystkie memoranda świata” – dodaje ktoś inny, jakby bliskość pocisków balistycznych wyzwoliła reakcję łańcuchową mrocznych emocji i skrywanych kompleksów.