Prawda i Dobro
Pieśni różnych kultur kryją wspólny sekret. Uczeni poznali tajemnicę
21 listopada 2024
Gdyby leki psychiatryczne były skuteczne, problem chorób czy zaburzeń mielibyśmy dawno rozwiązany. Kłopot polega na tym, że najlepsze neuroleptyki czy antydepresanty nie zastąpią dobrych relacji, uwagi od najbliższych, miłości, sensownej pracy i bezpieczeństwa finansowego, kontaktu z naturą czy szczęśliwego dzieciństwa, bez traum – stwierdza brytyjski psychiatra Benjamin Waterhouse w rozmowie z Krystyną Romanowską.
Krystyna Romanowska: Nie wyobrażam sobie, żeby w Polsce jakiś lekarz zdecydował się napisać książkę żartującą z pacjentów (i lekarzy) oddziału psychiatrycznego. U nas nie kpi się z zaburzeń i chorób psychicznych. Traktuje się je ze śmiertelną powagą. Nie wyśmiewa się też diagnoz. Pan w książce kpi sobie z ADHD, mówiąc, że „lśniące diagnozy można kupić w prywatnym gabinecie na Harley Street”.
Benjamin Waterhouse*: Moim zdaniem o zaburzeniach psychicznych i chorobach, w tym także o ciężkich, takich jak schizofrenia, nie da się czytać, jeżeli do mroku cierpienia nie doda się odrobiny dystansu, humoru. Wnoszę więc nieco światła w te ponure szpitalne korytarze, bez tego nie uda się dyskutować o tym trudnym temacie. A moim założeniem było zdjęcie ciężaru męczącego tabu z chorób psychicznych. Tylko w taki sposób można to zrobić. W przeciwnym razie wszyscy… zwariujemy. Co do diagnoz, to nie wiem, czy tak jest w Polsce, ale w Wielkiej Brytanii mamy do czynienia ze zjawiskiem identyfikowania się poprzez diagnozy. Zwłaszcza wśród bardzo młodych ludzi.
U nas jest bardzo podobnie, co pozwala zadać sobie pytanie: „Dlaczego w świecie, który stworzyliśmy, trzeba mieć jakąś diagnozę, żeby zwrócić na siebie uwagę?”.
To bardzo dobre pytanie. Moim zdaniem młode osoby po prostu błędnie nazywają swoje problemy życiowe, na które nie znajdują rozwiązania, ponieważ dorośli nie poświęcają im należytej uwagi. Wynika to z samotności i braku poczucia bezpieczeństwa. Nadawanie zwykłym problemom wynikającym z wieku dojrzewania terminów psychiatrycznych jest ich niepotrzebną medykalizacją. Co więcej, jest to dla młodych szkodliwe. Bo medycyna im w tym nie pomoże. Nie ma (i nie powinno być) lekarstwa na dojrzewający nastoletni mózg. Tak się po prostu dzieje. Oczekiwanie, że „lekarstwa muszą pomóc na problemy życiowe”, jest mrzonką.
Ale narracja „mam ADHD, mam chorobę dwubiegunową, mam osobowość wieloraką” powoduje przesunięcie granic tego, co jest normą, a co nią nie jest.
Jest jeszcze inna teza, która głosi, że ludzie nie identyfikują się już poprzez wykonywaną pracę (wyszło to z mody), tylko właśnie przez diagnozę. Ale mam wrażenie, że coraz więcej młodych zdaje sobie sprawę, że „diagnoza ADHD” nie jest receptą na wszystkie problemy, które ich spotykają. Oczywiście nie pomaga temu zjawisko dodawania splendoru diagnozom przez celebrytów, którzy publicznie informują o swoich zaburzeniach. Młodzi ludzie chcą im dorównać. To, co jeszcze do niedawna mogło być uważane za pozytywne zjawisko oswajania z różnymi rodzajami zaburzeń, teraz przybrało formę naśladownictwa. Ze wszystkimi jego konsekwencjami, czyli na przykład wymuszaniem diagnoz.
Zobacz fil oparty na tekście: HOLISTIC NEWS: Psychiatra przestrzega: pigułkami nie naprawimy życia ani związku #obserwacje
Kiedy mówię młodemu człowiekowi: „Nie sądzę, że masz ADHD”, widzę rozczarowanie w jego oczach. Nie jest z tego zadowolony. Czyli odejście od normy jest stanem, do którego dąży. To bardzo ciekawe, bo jeszcze jakiś czas temu dany pacjent oddychał z ulgą, kiedy dowiadywał się, że nic mu nie jest. Dzisiaj w diagnozie szuka się odpowiedzi na pytanie: „dlaczego taki/taka jestem?”. Ona wyjaśnia bowiem nasze zachowania i – w jakimś sensie – zwalnia od odpowiedzialności i pracy nad sobą. Jednak o ile ADHD jest diagnozą „grzechu wartą”, o tyle na diagnozę schizofrenii nie ma już tylu chętnych.
I nie – nie trywializuję i nie lekceważę problemów młodych ludzi. Myślę, że problemy te są realnymi konsekwencjami lockdownu, zaniedbania dorosłych i nieograniczonego dostępu do mediów społecznościowych i smartfonów. Te wszystkie elementy są bardzo szkodliwe dla zdrowia psychicznego czy w ogóle dobrostanu. Nie są one jednak aż tak bardzo skomplikowane, aby stawiać im diagnozy psychiatryczne.
Polecamy: Wpływ rodziców na dzieci. Nadgorliwość nie pomaga
Jaki jest więc dzisiaj „dobry psychiatra”? To taki, który odrzuca przede wszystkim fałszywe, narzucane diagnozy?
Myślę, że to przede wszystkim ktoś, kto umie zachować równowagę pomiędzy prawami autonomicznej wolności jednostki a oczekiwaniami i bezpieczeństwem społecznym. Nie jesteśmy już tymi (czasami – oczywiście – bywamy) ludźmi, którzy wciskają w kaftany bezpieczeństwa i zamykają w domach bez klamek. Staramy się podchodzić do pacjentów bardzo indywidualnie i być z nimi w bliskim kontakcie. Przede wszystkim informując także o skutkach ubocznych leków, które im przepisujemy. Pamiętajmy, że psychiatria nie jest dyscypliną klasycznej medycyny. Nie dysponujemy twardymi faktorami, które określają dokładnie, z jaką chorobą psychiczną czy zaburzeniem mamy do czynienia. Jeden pacjent postawiony przed dziesięcioma psychiatrami może dostać dziesięć różnych diagnoz. Jeżeli dochodzi do tego przeciążony system opieki zdrowotnej – na przykład taki, jaki mamy w Wielkiej Brytanii, a podejrzewam, że w Polsce jest podobnie – to okazuje się, że postawienie właściwej diagnozy jest niezwykle trudne. I myślę, że trzeba je stawiać ostrożniej, niż szafować nimi na lewo i prawo.
Konferencja Holistic Talk EDU K’IDS już 3 grudnia w Bielsku-Białej: Poznaj innowacyjne metody edukacji
W swojej książce przywołuje pan pacjentów nazywanych w slangu lekarskim „frequent flyers”, czyli „stale powracający pacjenci” – prawie jak klienci ze stałą kartą. De facto to są ci, którzy nie potrzebują psychiatry ani leków, tylko dobrych relacji, miłości i zrozumienia.
Gdyby leki psychiatryczne były skuteczne, problem chorób czy zaburzeń mielibyśmy dawno rozwiązany. Kłopot polega na tym, że najlepsze neuroleptyki czy antydepresanty nie zastąpią dobrych relacji, uwagi od najbliższych, miłości, sensownej pracy i bezpieczeństwa finansowego, kontaktu z naturą czy szczęśliwego dzieciństwa, bez traum. Łatwiejsze dzisiaj wydaje się zamknięcie człowieka w szpitalu psychiatrycznym niż wrzucenie go na głęboką wodę społecznych interakcji, czyli prawdziwego życia. Wymaga ono wzięcia się za bary z egzystencją, która jest czasem po prostu trudna do udźwignięcia. Jakże byłoby świetnie, gdybyśmy mieli mądrych polityków myślących o bezpieczeństwie i zdrowiu obywateli, gdyby nie było tylu uzależnionych dorosłych, tylu samotnych ludzi. Gdybyśmy się więcej ruszali i robili rzeczy dla nas pożyteczne. Ale ponieważ trudno jest, aby te wszystkie faktory ktoś tak po prostu „ustawił”, ludzie próbują „ustawić się” w szpitalach psychiatrycznych.
Dlatego – zgadzam się – problemy ludzi, z którymi spotykamy się w szpitalach, wynikają bardziej z nieprawidłowych sytuacji społecznych niż kłopotów stricte psychicznych. Przypomina mi się to, co słyszałem, kiedy w czasie studiów medycznych zadeklarowałem: „Chcę zostać psychiatrą”. „Aha” – usłyszałem – „czyli chcesz być pracownikiem socjalnym wyposażonym w stetoskop”.
I to jest prawda o byciu psychiatrą. Najlepsze lekarstwa nie pomogą w zakończeniu złej relacji z partnerem bądź partnerką, nie znajdą celu w życiu czy nie ułatwią znalezienia pracy. Tego wszystkiego trzeba dokonać samemu. Medykalizowanie problemów społecznych jest ogromnym błędem.
Przeczytaj także: Leki są za drogie. Pacjenci potrzebują pomocy
Jakie są tego konsekwencje?
Odbieramy ludziom sprawczość i wiarę w swoją siłę. Niedawno rozmawiałem z pacjentem, który uciekał do szpitala psychiatrycznego, bo nie mógł wytrzymać ze swoją żoną. Bardzo źle go traktowała. Powiedziałem mu, że nie mam lekarstwa na złą żonę. Wiedziałem, że szuka pomocy u psychiatry, bo jest to łatwiejsze niż stawienie czoła trudnemu zadaniu, które go czeka, czyli prawdopodobnie rozpadowi związku.
Jako społeczeństwo wciąż jesteśmy w trakcie dyskusji rozpoczętej przez amerykańskiego dziennikarza Roberta Whitakera, który w swoich książkach udowodnił, że leki psychiatryczne w dużej części przypadków wcale nie pomagają. Oczywiście większość ludzi nadal wierzy, że tabletki pomogą rozwiązać problemy życiowe, a depresja jest spowodowana niedoborem serotoniny – co, jak wiemy, jest nieprawdą. Wielu ludzi wiedziało, że związki medycyny, psychiatrii i firm farmaceutycznych były nieprawidłowe, co zostało zresztą dowiedzione.
Czy psychiatria stanie się nową religią?
Byłaby to katastrofa. Chociaż może się tak stać, ponieważ ludzie przeceniają jej możliwości. A pustka duchowa, która powstaje w społeczeństwach zsekularyzowanych, aż się prosi, aby ją jakąś wartością wypełnić. Ale nie jest to najlepszy pomysł.
*Benjamin Waterhouse – brytyjski psychiatra. Uznany przez Królewskie Towarzystwo Psychiatryczne za jednego z najbardziej inspirujących psychiatrów w Wielkiej Brytanii. Autor książki Nie musisz być szalony, żeby tu pracować. W wolnych chwilach jest stand-uperem.
Może Cię także zainteresować: Z nosem w smartfonie. Uzależnienie rodziców odciska się na dzieciach