Humanizm
Najpierw intuicja, potem kultura
20 grudnia 2024
Jeśli fakty nie pasują do mojej teorii, to… tym gorzej dla faktów. Z takiego założenia prawdopodobnie wychodzili naukowcy, którzy fałszowali wyniki badań, aby udowodnić z góry założoną tezę. Niektóre z ich manipulacji utrzymały się, niestety, przez długie lata: były przekazywane w szkołach i uniwersytetach jako obowiązujące.
Naukowcy nie są nieomylni: historii najważniejszych odkryć towarzyszy prawdopodobnie obszerniejsza historia pomyłek. Mimo że uczeni zwykle działali w dobrej wierze, starali się dotrzymać wierności prawdzie. Nawet gdy bronili absurdalnych – z dzisiejszego punktu widzenia teorii: o płaskiej Ziemi, kamieniu filozoficznym, zamieniającym dowolny metal w złoto czy rajskich ogrodach, rozpościerających się pośród wód Atlantyku lub – wedle innej wersji – niedaleko Cejlonu. Sytuacje, w których naukowcy świadomie fałszowali wyniki badań, chcąc dowieść z góry założonej teorii, należały do rzadkości. Jednak zdarzały się, zapisując niechlubne karty historii.
Jednym z największych oszustw w historii nauki, które przetrwało jako obowiązująca teoria przez ponad 40 lat, do połowy XX wieku, był „człowiek z Piltdown”. Źródeł tego kłamstwa można dopatrywać się w… teorii ewolucji. Opublikowane w 1859 roku przez brytyjskiego przyrodnika Karola Darwina dzieło „O pochodzeniu gatunków” stanowiło przełom w historii nauki. Dominujący wcześniej pogląd o tym, że człowiek i wszystkie inne gatunki zostały stworzone w swej pierwotnej formie przez Boga, został podważony. Zastąpił go ewolucjonizm, opierający się na założeniu o ciągłych przeobrażeniach gatunków, w tym człowieka. A skoro ewolucja, to gdzie ona zachodziła: czy w różnych częściach świata równocześnie, czy inaczej. Darwin, wyciągając wnioski z analizy występowania gatunków najbliżej spokrewnionych z człowiekiem, stwierdził, że najstarszych skamieniałości człekokształtnych (hominidów) należy poszukiwać w Afryce. Pisał o tym w książce „Pochodzenie człowieka” z 1871 roku.
Tego było za wiele dla konserwatywnych Anglików. Wszak trwała epoka wiktoriańska oznaczająca szczyt potęgi Imperium Brytyjskiego, nad którym „słońce nigdy nie zachodziło”. Myśl, że przodkowie Anglików pochodzili z Czarnego Lądu była nie do zniesienia. Aż do 1912 roku. Wtedy dwóch Brytyjczyków ogłosiło z dumą: „The first man was the Englishman” („Pierwszy człowiek był Anglikiem”). Uzasadnili tę rewelację, prezentując podczas zjazdu Londyńskiego Towarzystwa Geologicznego czaszkę nieznanego wcześniej hominida, znalezioną rzekomo w hrabstwie Sussex w południowo-wschodniej Anglii.
Uściślając: nie była to kompletna czaszka, lecz szczątki kopalne ludzkiej kości czołowej i ciemieniowej, do tego doszedł potem kawałek sklepienia czaszki oraz prawej żuchwy z dwoma zębami trzonowymi. O ile mózgoczaszka odnalezionego osobnika była typowa dla istot ludzkich, to twarzoczaszka miała cechy małpie, prymitywne. Było to zaskakujące, gdyż wcześniejsze badania wskazywały, że u naczelnych najpierw ewoluowała twarzoczaszka, a dopiero w dalszej kolejności mózgoczaszka. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w przypadku pitekantropa (homo erectus, występujący w Afryce, a potem Azji od ok. 1,8 mln lat temu) czy neandertalczyka (homo neanderthalensis, występujący w Europie od ok. 400 tys. do ok. 25 tys. lat temu).
Wiek „człowieka z Piltdown” – bo tak nazwano go na cześć osady, w której znaleziono szczątki – szacowano na ok. 1,0–0,5 mln lat (dolny i środkowy plejstocen). Oznaczało to, że byłby słynnym „brakującym ogniwem” między małpą a człowiekiem. Teoria ta pasowała części środowiska paleontologów, którzy „spodziewali się” podobnego znaleziska, argumentując, że praczłowiek powinien mieć właśnie ludzką czaszkę i szczękę podobną do małpiej. Naukowcom nie przeszkadzało, że odkrycia dokonał archeolog… z zamiłowania, a z zawodu prawnik – Charles Dawson, a wspierał go kustosz działu geologicznego w British Museum – Arthur Woodward. Wszak pierwszy z nich miał już na koncie poważne osiągnięcia: odkrył trzy gatunki dinozaurów i zęby nieznanego ssaka. Wygrzebane w nieczynnej kopalni żwiru ludzkie kości potraktowano z pełną powagą i ogłoszono, że są autentyczne. Tym bardziej że w 1915 roku Dawson dostarczył kolejny „dowód” – fragmenty drugiej, podobnej do pierwszej czaszki „człowieka z Piltdown”.
Mimo wątpliwości „pierwszy człowiek – Anglik” był traktowany przez archeologów jako „brakujące ogniwo” ewolucji przez blisko pół wieku. Dopiero rozwój nauki i techniki, w tym szczegółowe testy chemiczne i radiologiczne pozwoliły na początku lat 50. XX wieku obalić ten szkodliwy mit. Jak się okazało, kości nie były tak wiekowe, jak wcześniej sądzono. „Postarzono” je zanurzając w silnym roztworze żelazistym, co nadało im ciemną barwę. W dodatku szczątki nie pochodziły od jednego osobnika! Czaszka należała do człowieka żyjącego w średniowieczu na Ziemi Ognistej, szczęka do orangutana z Borneo, a zęby do kopalnego szympansa. Te ostatnie zostały odpowiednio spiłowane, aby uzyskać pożądany kształt.
Demaskujący fałszerstwo artykuł ukazał się w listopadzie 1953 roku w magazynie „Time”. Pozostało jednak pytanie: jak to się stało, że kłamliwa wersja antropologii człowieka utrzymała się tak długo? Powodów było kilka: wersja potwierdzająca europejskie pochodzenie człowieka pasowała większości uczonych i dawała powód do dumy wpływowym Brytyjczykom, ci ostatni chronili kości „człowieka z Piltdown”, przez lata nie dopuszczając do kolejnych badań, a ponadto dzięki „pierwszemu Anglikowi” teoria ewolucji wydawała się pełna.
Jak doszło do tego, że dwóch pasjonatów archeologii bez stopni naukowych tak silnie wpłynęło na rozwój nauki? Najbardziej podejrzanego – Dawsona nie można było wysłuchać, bo zmarł w 1916 roku, jego współpracownika – Woodwarda – również, gdyż odszedł w 1944 roku. Zagadkę rozwikłano dopiero w 1975 roku, gdy na strychu w londyńskim Muzeum Historii Naturalnej odnaleziono kufer z inicjałami M.A.C.H., należący do Martina A.C. Hintona, pracownika tejże placówki. Były w nim… kawałki kości spreparowane identyczną metodą, co „człowieka z Piltdown”. Okazało się, że Hinton miał zatarg z Woodwordem na tle finansowym (ten drugi odmówił pierwszemu wcześniejszej zapłaty za wykonaną pracę). W ramach zemsty postanowił „wkręcić go”, podrzucając spreparowane kości do żwirowni i naprowadzając umiejętnie na ich trop zaprzyjaźnionego z Woodwordem Dawsona. Archeolog-amator „połknął haczyk” i rozpropagował znalezisko, szczerze wierząc, że dokonał epokowego odkrycia. Z takim przekonaniem też umarł. Przez pewien czas przy jego nazwisku w encyklopedii widniały „zasługi”, które jednak zostały zamienione na krótką charakterystykę: „autor najsłynniejszego fałszerstwa naukowego”.
Przeczytaj również: Kreatywni dadzą sobie radę. ChatGPT kontra mózg człowieka – wywiad z dr. hab. Maciejem Błaszakiem
Inne spektakularne oszustwo naukowe również spowodowane było kłótnią dwóch znajomych. George Hull – XIX-wieczny handlarz tytoniu z Nowego Jorku był zafascynowany nauką, a w szczególności – ledwie co ogłoszoną teorią ewolucji Karola Darwina. Amerykanin mocno zaangażował się w przekonywanie innych do osiągnięć uczonych. Dlatego postanowił wyjaśnić pastorowi ze zboru Metodystów, że biblijna opowieść o gigantach z szóstego rozdziału Księgi Rodzaju to alegoria. Kapłan upierał się przy rozumieniu dosłownym. W tej sytuacji Hull zdecydował, że dowiedzie naiwności duchownego.
16 października 1869 roku na farmie w Cardiff (stan Nowy Jork) robotnicy kopiący studnię natknęli się na skamielinę o kształcie ludzkiej stopy. Z czasem wyłoniła się cała postać przypominająca człowieka, przy czym była ogromnych rozmiarów: mierzyła 3 metry długości i ważyła półtorej tony. Lokalne gazety w sensacyjnym tonie pisały o odkryciu jednego z biblijnych gigantów. Nie przeszkadzało im to, że opisywane w Starym Testamencie wydarzenia rozgrywały się na Bliskim Wschodzie, a „giganta” odnaleziono na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Właściciel ziemi, z której wykopano skamielinę – William Newell błyskawicznie wyczuł biznes, ukrył olbrzyma w namiocie i pobierał opłaty za oglądanie eksponatu. Wystawę odwiedzało dziennie po 500 turystów.
Po dwóch miesiącach rozbawiony sytuacją Hull przyznał się do mistyfikacji. To on zamówił u niemieckiego kamieniarza z Chicago – Edwarda Burghardta wykonanie gipsowego odlewu giganta. Aby rzeźba wyglądała na odpowiednio starą, oblewał ją kwasami i farbami, dziurawił i obijał. Pewnej nocy, w tajemnicy, zakopał figurę na polu, aby… rok później zatrudnić ekipę do jej wydobycia (pod pretekstem innych robót). Traf chciał, że w tym czasie amerykańskie gazety podawały niesprawdzone historie o tym, że ludzie, którzy wypili wodę pochodzącą z górskich jaskiń nagle… kamienieli. Tym łatwiej uwierzono w giganta z Cardiff.
Hull skutecznie zakpił z łatwowierności konserwatywnych chrześcijan – Metodystów. Osiągnął swój cel. Wyjawił, że mistyfikacja kosztowała go w sumie 2,6 tys. dolarów (współcześnie byłaby to suma ponad dwudziestokrotnie wyższa). Gipsowa figura giganta, po wyjawieniu jej prawdziwego pochodzenia, przestała budzić zainteresowanie. Została jeszcze zaprezentowana jako kuriozum na Wystawie Panamerykańskiej w 1901 roku, po czym kupił ją wydawca z Iowa, aby przerobić na… stolik do kawy. Po latach sprzedał giganta do Muzeum Rolników w Cooperstown w stanie Nowy Jork, gdzie pozostaje do dziś.
Japoński elektronik – Shinichi Fujimura zasłynął w latach 80. XX w. serią niesamowitych odkryć archeologicznych. Zyskał dzięki temu przydomek „Ręka Boga”. Znaleziska pochodziły głównie z epoki kamiennej; dzięki nim naukowcy przesunęli początki cywilizacji japońskiej do ok. 150 tys. lat temu (wcześniej sądzili, że ludzie osiedlili się na wyspach maksymalnie 30 tys. lat temu).
Przedmioty, bądź ich fragmenty, które Fujimura dostarczał archeologom, miały pochodzić z warstw geologicznych typowych dla epoki kamienia łupanego (paleolitu). Widoczne były ślady i zanieczyszczenia typowe dla tego okresu, więc początkowo nie wzbudzały wątpliwości naukowców. Przez dwie dekady autentyczności znalezisk nie kwestionowano. Fujimura zapracował sobie na opinię poważnego i wiarygodnego badacza. Jeśli coś budziło podejrzenia, to kwestia niezwykłego talentu Japończyka do dokonywania cennych znalezisk.
W 2000 roku Fujimura prowadził kolejne wykopaliska w Kamitakamori, na północnym krańcu wyspy Honsiu, ok. 300 km na północ od Tokio. 23 października ogłosił, że odkrył kręgi tzw. dołów posłupowych i kamienne zagłębienia, w których składowano narzędzia. Przedmioty spoczywały w popiele, którego wiek oszacowano na 570 tys. lat. Zanosiło się na sensację archeologiczną i rewolucję w antropologii (człowiek rozumny – homo sapiens – pojawił się ok. 200 tys. lat temu).
Jednak podejrzliwi dziennikarze z gazety „Mainichi Shimbun” zainstalowali w okolicy kamery. Gdy odczytali zarejestrowany obraz, okazało się, że Fujimura owszem – odkopał artefakty, ale… wcześniej sam je zakopał!
Po ujawnieniu nagrań japoński „odkrywca” 5 listopada na konferencji prasowej publicznie przyznał się do fałszerstw znalezisk z kilkudziesięciu stanowisk archeologicznych. Zapowiedział, że kończy swoją działalność naukową. Zaznaczył, że pozostali członkowie jego zespołu nie byli świadomi dokonywanego oszustwa. Wkrótce Japońskie Stowarzyszenie Archeologiczne powołało komisję, która zbadała sprawę i wydała werdykt, potwierdzający ustalenia dziennikarzy. Fujimura był hochsztaplerem!
Informacje o obecności Wikingów w średniowieczu na amerykańskich równinach regularnie rozpalały wyobraźnię archeologów. Potwierdzeniem tej teorii miało być odnalezienie w 1898 roku płyt runicznych na polu w okolicach miasteczka Solem w hrabstwie Douglas w środkowej Minnesocie. Ich odkrywcą był szwedzki imigrant Olof Öhman.
Tablice z Kensington (tak je nazwano na cześć najbliższej osady) miały być pamiątką po skandynawskich przybyszach. Po odczytaniu germańskich znaków uczeni stwierdzili, że napisy zostały wykonane w 1362 roku. Zawierały one zapisy cierpień Wikingów, jakich doznali oni ze strony plemion indiańskich. Po kilkunastu latach ożywionych debat naukowcy zmienili jednak zdanie, przyznając, że tablice to tylko bardzo zręczny falsyfikat.
Po niecałych stu latach sprawa jednak miała ciąg dalszy. W 2001 roku artystka z Minneapolis – Janey Westin odnalazła kolejne tablice runiczne. Znajdowały się niedaleko miejsca, gdzie odkryto tablice z Kensington. Była przekonana, że pozostawili je ci sami Wikingowie. Postanowiła sfinansować badania naukowe. Zanim jednak uczeni pochylili się nad znaleziskiem, zagadka została rozwiązana.
Profesorowie Kari Ellen Gade z Indiana University i Jana Schulman z Southeastern Louisiana University oświadczyli, że wiosną 1985 roku wraz z trzema innymi studentami germanistyki Uniwersytetu Minnesoty, podczas seminarium poświęconego inskrypcjom runicznym, wyryli napisy w skale „dla żartu”.
„Byliśmy zafascynowani tablicami runicznym z Kensington” — mówiła Gade. „Było dla nas jasne, że to mistyfikacja i zdecydowaliśmy, że dobrze byłoby zobaczyć to miejsce i… wyrzeźbić napisy na skale”. Studenci weszli na posesję sąsiadującą z Kensington Runestone Park i używając młotka oraz dłuta wygrawerowali pogańską formułę, chrześcijańską inwokację i datę „1363” na 900-kilogramowym głazie. „Byliśmy ciekawi, czy ludzie potraktują go jako autentyk” — wspominała Gade.
Wytłumaczyła też, że sprawcy żartu „przyznali się, gdy usłyszeli, że zbierana są fundusze na badanie skały z Kensington”. Inaczej naraziliby innych ludzi na niepotrzebne wydatki. Jak dodała Gade, osoby wierzące w skandynawskie pochodzenie tablic runicznych z Minnesoty wykazali się absolutnym brakiem krytycyzmu.
Czy pod koniec XX w. możliwe było odkrycie plemienia, które przetrwało bez żadnego kontaktu z cywilizacją? Manuel Elizalde, minister do spraw mniejszości narodowych w rządzie Republiki Filipin uznał w 1971 roku, że właśnie takie plemię odnaleziono w jego kraju. Ogłosił, że żyjący w niedostępnej dżungli ludzi pozostali na etapie kamienia łupanego. Plemię Tasaday nie korzystało z żadnych zdobyczy cywilizacji, nie zetknęło się z innymi grupami, a przy okazji – nie znało pojęcia „wojna”.
Odkrycie zostało przyjęte entuzjastycznie. Antropolodzy zabiegali o wizytę i możliwość przeprowadzenia badań, dziennikarze donosili o nieskażonych złem „żywych skamielinach”. Elizalde początkowo zablokował dostęp do żyjących w jaskiniach tubylców, tłumacząc, że należy ich chronić przed zgubnym wpływem cywilizacji. Wkrótce jednak uznał, że można na tej grupce ubić niezły interes i zaczął organizować kosztowne wyprawy dla turystów, chcących na własne oczy zobaczyć liczące 24 osoby plemię. Ludzie z Tasaday stali się światową atrakcją: do biegających nago po dżungli Filipińczyków docierały znane postaci, w tym gwiazdy Hollywood.
Plemię opisał w okładkowym artykule z 1972 roku renomowany magazyn „National Geographic” (materiał liczył aż 32 strony). Pozujący do zdjęć, wspinający się na drzewo chłopiec otrzymał nawet imię: Lobo.
W 1976 roku rządzący Filipinami dyktator Ferdinand Marcos ogłosił stan wojenny; jednym z powodów była… chęć ochrony plemienia Tasaday. Zablokowało to z jednej strony wyrąb lasu i górnictwo, rozwijające się w okolicy, z drugiej – zamknęło drogę do badań dla coraz bardziej podejrzliwych naukowców.
W 1986 roku reżim Marcosa upadł i znów można było dotrzeć do „jaskiniowców” Tasaday. Gdy na miejsce przybył szwajcarski dziennikarz Oswald Iten, napotkał tubylców z dala od jaskiń; mieszkali w zwykłych chatach, zajmowali się rolnictwem, oglądali telewizję i słuchali radia.
„Powiedzieli mi, że nie są żadnym zaginionym plemieniem, że wcześniej mieszkali w swoich domach po drugiej stronie góry i uprawiali ziemię. Elizalde zapłacił im, aby biegali bez ubrań i udawali biednych oraz prymitywnych” – wspominał Iten w książce „Zaginione plemię”. Zamieścił tam zdjęcia Tasadayów w ich zwykłych, powszednich ubraniach. Motywem kierującym Elizaldem miała być sława i bogactwo.
Wedle doniesień prasowych filipiński minister zgromadził co najmniej 35 milionów dolarów, dzięki swojej inicjatywie zebrania funduszy dla zaginionego plemienia. Dla dyktatora – Marcosa sprawa miała też wymiar propagandowy: odwracała uwagę światowej opinii publicznej od nadużyć władzy, łamania praw człowieka i korupcji. Marcos po ucieczce z kraju zmarł na emigracji, w Honolulu, jego minister – Elizalde wrócił z wygnania, ale nie odegrał więcej w życiu kraju żadnej roli.
Wielu współczesnych naukowców doskonale zdaje sobie sprawę z tych i podobnych oszustw. Próbują z nimi walczyć na różne sposoby. W oryginalny sposób postanowili tropić nadużycia naukowe wspólnie filozofowie i psycholodzy z Uniwersytetu Wrocławskiego, Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (UAM) i Uniwersytetu Sussex w Brighton.
W 2017 roku stworzyli postać doktor habilitowanej Anny O. Szust. Następnie zamieścili jej fikcyjny profil na stronie UAM, założyli konta na Gmailu, Twitterze itd., dobrali zdjęcie z komercyjnej bazy twarzy oraz sfabrykowali jej naukowe dokonania. W jej imieniu wysłali e-maile do kilkuset redakcji pism naukowych na świecie z prośbą o przyjęcie do ich zespołu.
Efekty były szokujące. Dr hab. Anna O. Szust została przyjęta do zespołów… kilkudziesięciu redakcji. W wielu wypadkach po kilku godzinach od wysłania e-maila, bez próby weryfikacji jej dorobku. Niektóre tytuły mianowały ją od razu… redaktor naczelną. Zdarzyły się przypadki przyjęcia „uczonej” do zespołów, do których nie aplikowała. Dopisano ją też do listy organizatorów kilku konferencji naukowych i rad programowych.
Eksperyment został opisany w renomowanym czasopiśmie „Nature”, a potem w dzienniku „The New York Times”. Jak tłumaczył dr hab. Emanuel Kulczycki z Instytutu Filozofii UAM – jeden z autorów eksperymentu – opis Anny O. Szust zawierał wiele śladów, wskazujących na oszustwo. I było to nie tylko podejrzanie brzmiące (po polsku) nazwisko – w sumie wystarczyło wpisać do wyszukiwarki „o-szust”. Nikt na to nie wpadł.
Wniosek jest smutny. Im bardziej nowoczesnymi, wyrafinowanymi, skomplikowanymi narzędziami dysponujemy, tym bardziej tracimy czujność. I zdrowy rozsądek.