Nauka
Serce ma swój „mózg”. Naukowcy badają jego rolę i funkcje
20 grudnia 2024
„Tak się nie uczy matematyki”, „Tak nie powinno się wychowywać dzieci”, „Takie prowadzenie lekcji jest niepoważne”. Ileż razy słyszymy podobne stwierdzenia. Bardzo łatwo jest wskazywać to, czego robić się nie powinno. Trudniej jest odpowiedzieć na pytanie: to jak w zasadzie powinniśmy postępować?
Bardzo łatwo jest krytykować, dużo trudniej dawać konstruktywne przykłady. Ale mimo że jest trudniej, a może właśnie dlatego, że jest trudniej, szczególnie trzeba wskazywać konkrety, dobre praktyki, przykłady adekwatnych reakcji, i nieustannie odpowiadać na pytanie: „Jak”? Chciałbym właśnie na tym się dziś skupić. Nad tym, jak być mądrym i wspierającym w relacji z młodym człowiekiem. W jednym artykule nie udzielę jednak odpowiedzi wyczerpującej. Natomiast nie to jest moim celem. Chciałbym bowiem, mówiąc metaforycznie, nakierować światło reflektora na kilka zagadnień. A to, od czego najlepiej zacząć, to pytania.
Edukacja to relacja, ale w zasadzie co to znaczy?
Czy naprawdę mam mieć relację z uczniem czy uczennicą? Taką jak z osobą bliską? A może jednak nie chodzi o taki typ relacji? Może chodzi po prostu o relację podmiotową? Ale co to znaczy – i jak traktować młodego człowieka podmiotowo? Jak traktować młodego człowieka, aby było to jak najbardziej korzystne dla jego rozwoju? Jak nie tylko uniknąć mnożenia jego traum, lecz także i przede wszystkim maksymalizować bogactwo jego osobowości, by dążył do urzeczywistnienia pełni swojego potencjału?
Wiele naszych problemów rodzi się z tego, że posługujemy się pojęciami, których de facto nie rozumiemy. Miłość. Szczęście. Wolność. Każde z nich jest niezwykle pojemne znaczeniowo i posługując się nimi, często o tym zapominamy. W rezultacie zdarza się niejednokrotnie, że pod pozorem rozmawiania o tym samym rozmawiamy o zupełnie innych sprawach. Dobrze oddaje to zdanie, które przytacza profesor Tatarkiewicz w swoim dziele O szczęściu: „Szczęśliwym jest ten, kto swojego szczęścia nie zawdzięcza szczęściu”. W tym zdaniu szczęście występuje w trzech różnych znaczeniach! Dlatego nasze działania trzeba poprzedzić upewnieniem się, czy rozumiemy używane przez nas pojęcia. Wszak język tworzy rzeczywistość, o czym od dawna mówią filozofowie, językoznawcy, psychologowie i socjologowie.
Bardzo często, gdy rozmawiam o traktowaniu młodych (i nie tylko) w sposób pełen szacunku, spotykam się z reakcją „No ale przecież nie można sobie dać wejść na głowę!”. Cóż, gdybyśmy rozumieli pojęcia, w ogóle nie wypowiedzielibyśmy takiego zdania. Jakie pojęcia? „Akceptacja” oraz „aprobata”. Jeśli zajrzymy do słownika łacińsko-polskiego, zauważymy, że accepto oznacza „przyjmuję”, natomiast aprobo – „wyrażam zgodę”. Te dociekania etymologiczne pozwalają nam zrozumieć dystynkcję pomiędzy tymi dwoma jakże często mylonymi wyrazami.
Jeżeli kogoś akceptuję, przyjmuję go jako osobę, ze wszystkimi jego cechami, uwarunkowaniami, historią życia. Przyjmuję do wiadomości, że jest taki a nie inny, i nie neguję żadnego z tych elementów, otwierając się na niego i będąc gotowym do wejścia z nim w relację. Tym akceptacja różni się od tolerancji – tolerans znaczy „cierpiący”, „cierpliwie coś znoszący”. Tolerancja jest potrzebna, gdy ledwo mogę coś wytrzymać, i w danej chwili stanowi ona najwyższy poziom, na jaki mogę się wznieść. Akceptacja jest pójściem dalej. Jest wolna od dyskomfortu i wiąże się z wyjściem ku drugiemu.
Jednakże osoba, którą akceptuję, może robić coś, co mi się nie podoba. Czy akceptując ją, mam prawo do niezgody na jej czyny? Tak, i to absolutnie. Tutaj wkracza właśnie aprobata. O ile akceptacja dotyczy mojego podejścia do całej osoby, aprobata jest zgodą na jej czyny. Czyli mówiąc krótko: akceptując, nie muszę aprobować. I to nie jest dylemat dotyczący tylko np. matki mordercy, która z całą mocą potępiając zło, które wyrządził, nie przestaje go kochać jako swojego dziecka. Kiedy ja, jako nauczyciel, widzę, jak jeden z moich najlepszych uczniów robi coś złego, potępiam jego zachowanie. Łatwe to nie jest, ale to już temat na inny artykuł.
Załóżmy, że rozumiemy pojęcia, którymi się posługujemy. To jednak dopiero początek. Warunek konieczny, ale niewystarczający. Bo wiedzieć można wiele, ale przełożyć to na działanie – z tym często bywa problem. Czy jest tutaj jakaś rada? Ano taka, żeby… praktykować. Może się to wydawać niepojęte, ale to tak jak z jazdą na rowerze. Żeby jeździć dobrze, trzeba jeździć w ogóle. I nie zrezygnować, gdy nadejdą porażki.
Jak zatem praktykować budowanie dobrych relacji? Gdyby się przyjrzeć różnym koncepcjom pedagogicznym, psychologicznym czy wręcz psychoterapeutycznym, można zauważyć, że dobra relacja jest bezpieczna, wspierająca i empatyczna, a także dookreślona, czyli nie ucieka od zasad. Ale tutaj znów pojawia się kwestia… rozumienia pojęć.
Co bowiem znaczy relacja bezpieczna? To, że człowiek będący stroną wychowywaną może liczyć nie tylko na stabilność i przewidywalność reakcji opiekuna, lecz także na możliwość znalezienia w nim sojusznika, który będzie stawał w obronie jego tożsamości, osobowości i przysługujących mu praw.
A co znaczy relacja wspierająca? To, że opiekun nie tylko dopinguje swojego podopiecznego w podejmowanych przez niego działaniach, lecz także i przede wszystkim swoją postawą wyznacza horyzont absolutnej akceptacji i mądrej troski, a w końcu stymuluje do przekraczania samego siebie.
A co znaczy empatyczna? To, że mimo iż podopieczny ma świadomość, że opiekun nie zdejmie z niego doświadczania własnego życia, to jednak równolegle ma poczucie, że nie jest w tym sam.
A dookreślona? Taka, że ma wypływające z zasad granice. Zasady i granice nie tylko nie są niczym złym, ale wręcz przeciwnie – dają poczucie jasności i bezpieczeństwa.
No dobrze, dość analizowania pojęć.
Być obok kogoś, szanować go i jego wybory, nie oceniać, nie krytykować. Być uważnym na jego uczucia, emocje i nastroje. Być obecnym w smutku i radości. Dzielić z nim cienie i blaski obranej drogi. Kiedy prosi, wysłuchać, kiedy indziej podać pomocną dłoń i wspólnie znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. Troszczyć się. Dbać o drugiego człowieka. Opiekować się nim. Dać mu poczucie, że jest wyjątkowy, że zasługuje na miłość i szacunek. Trwać przy drugim człowieku bez względu na wszystko. Wspierać w każdej mądrej decyzji. Akceptować. Po prostu być. Dawać poczucie bezpieczeństwa. Dać drugiemu człowiekowi poczucie, że nawet gdy się przewróci, podamy mu pomocną dłoń i pójdziemy dalej razem. Bez wymówek. Bez oceniania. Bez krytykowania i jakże sławetnego już „A nie mówiłem/am?”. Pochylić się nad drugim człowiekiem i dać mu poczucie bycia wysłuchanym, ważnym, akceptowanym. Czyż to nie najważniejsze w miłości i przyjaźni? Postawię nawet przewrotną tezę, że w każdej relacji. Relacji opartej na szacunku, zaufaniu i szczerości. Na przeświadczeniu o tym, że „dobrze widzi się tylko sercem. A najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”.
Czy na pewno warto? Czy warto tak wspierać, trwać i dać poczucie drugiemu człowiekowi, że jest ważny, że zasługuje na szacunek i szczęście?
Odpowiedź ekspertów nie pozostawia złudzeń. Jasper Juul, wybitny psycholog, twierdził, że ogromny pożytek przyniosłyby większe kompetencje nauczycieli w budowaniu relacji, które „zawierają umiejętność i chęć poważnego traktowania myśli i uczuć osoby, która stoi naprzeciwko”. Joachim Bauer uważał zaś, że nawiązanie pozytywnych relacji nauczyciela z uczniami to podstawa efektywnej nauki, a tym samym tajemnica sukcesu udanego nauczania i uczenia się.
Czy mam dodawać coś więcej? Mogę dać Wam tylko małą sugestię, o której pisałem w pierwszym artykule. Może wykażmy się czasem większą empatią. Spójrzmy na naszych uczniów jak na ludzi, którzy tak jak my przeżywają swoje rozterki, mają wątpliwości, problemy czy są nieszczęśliwie zakochani. Trwajmy przy nich i dajmy to, co najważniejsze. Poczucie, że nie są sami. Poczucie, że mają w nas, dorosłych, wsparcie, bo „czasem jest tak, że to, co się liczy, nie da się policzyć, a to, co daje się policzyć – nie liczy się”. A każdy człowiek się liczy. W końcu „człowiek – to brzmi dumnie”.
To wszystko bardzo ładnie brzmi, ale… no właśnie. Brzmi. Gdy człowiek przychodzi zmęczony i zirytowany na kolejną lekcję – albo po lekcjach wraca do domu – średnio na niego działają te wszystkie mądre słowa. Czy to oznacza, że nie są one sensowne? Potrzebne? Nie, w życiu. Chodzi o coś zupełnie innego. Po prostu nie da się skupić na drugim człowieku bez skupienia się najpierw na sobie samym. Kiedy uczestniczyłem w kursach ratownictwa przedmedycznego, powtarzano na nich: „Zadbajcie najpierw o swoje zdrowie i życie. Martwy ratownik to kiepski ratownik”. I to samo powtarzam nieustannie wszystkim, zwłaszcza rodzicom i nauczycielom. Zadbajcie o siebie. O swój balans psychofizyczny. Na tyle, na ile możecie. W przeciwnym razie będziecie zmęczeni, wyczerpani, poirytowani, nieuważni, niechętni, a może wręcz niezdolni do bycia z drugim.
Jak mawia Jacek Walkiewicz, „aby zapalać innych, samemu trzeba płonąć”. Ale jak tu płonąć, mając tyle godzin tygodniowo, a nad sobą widmo niezrealizowanej podstawy programowej? Jak pałać pasją i entuzjazmem, kiedy trzeba się zajmować biurokracją, wypełniać jakieś bzdurne tabelki i arkusze, zamiast pracować na „żywym organizmie”? Kwestię finansową pozwolę sobie przemilczeć… Moim zdaniem idealne rozwiązanie zostało ujęte w Modlitwie o pogodę ducha:
Boże, użycz mi pogody ducha,
abym godził się z tym,
czego nie mogę zmienić.
Odwagi, abym zmieniał to,
co mogę zmienić.
I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego.
Nie podlega dyskusji, że na wiele rzeczy i czynników zewnętrznych nie mamy wpływu. Powinniśmy zaakceptować pewien stan rzeczy. Mamy jednak wpływ na to, kim jesteśmy i kim stać się możemy. Możemy być pewnymi siebie, swojej wartości, zalet, umiejętności i możliwości ludźmi, którzy są świadomi, że, aby zmieniać rzeczywistość, często trzeba zacząć od siebie. Trzeba odnaleźć samego siebie i, jak mawiają terapeuci, „spotkać się z samym sobą”. Spotkać się ze swoim bólem, lękiem i strachem. Skonfrontować z najtrudniejszymi emocjami i uczuciami. Poznać samego siebie, przytulić i „ojojać”. Dać zgodę na pomyłki, błędy, porażki. Zgodę na niedoskonałość. Zgodę na bycie człowiekiem.
Zacznijmy więc od siebie. Rozprawmy się z demonami przeszłości. Wykażmy się odwagą i gdy źle nam z samym sobą, pozwólmy, żeby zajął się nami specjalista. Terapia to akt odwagi i najlepsza forma rozwoju. Gdy pozwolimy na pomoc samym sobie komuś drugiemu, my sami będziemy mogli stać się dla dziecka tym kimś drugim.
Bo jak rzekł Sławomir Pacek: „Łatwiej uwierzyć w siebie, gdy wierzy w nas ktoś drugi”. A gdy ten ktoś jest mądry, dobry i empatyczny, gdy ten ktoś szanuje drugiego człowieka, jest wyrozumiały, cierpliwy i uważny, gdy pozwala drugiemu być sobą, gdy rozumie, że tylko bycie sobą, bycie autentycznym oraz wiernym prawdziwym wartościom i ideałom jest życiem prawdziwym – taki ktoś na pewno pomoże młodym przejść przez życie z uśmiechem, poczuciem własnej wartości i przeświadczeniem, że, jak mawiał Sokrates, „bezmyślnym życiem żyć człowiekowi nie warto”.
Za pomoc podczas tworzenia tego tekstu dziękuję Marcie Młyńskiej, finalistce konkursu Nauczyciel Pomorza 2018.