Cztery i pół litra prochów. Tyle z nas zostaje

Co dzieje się z ciałem po śmierci? Jak często Polacy decydują się na skremowanie swoich bliskich? I jak właściwie wygląda ten proces? Rozmowa z Robertem Koniecznym, pracownikiem branży pogrzebowej i autorem książki „Moja przyjaciółka śmierć. Kulisy zawodu grabarza”. 

Praca grabarza. Na co dzień ze śmiercią

Maria Mazurek: Czym się zajmujesz? 

Robert Konieczny*: Najkrócej? Obcowaniem ze śmiercią. Mówią o mnie „grabarz”, ale tak naprawdę jestem po prostu pracownikiem branży pogrzebowej. Odbieram ciała z miejsc zgonów, przygotowuję je do pogrzebów – myję, maluję, czeszę, ubieram. A na koniec towarzyszę w ceremoniach pochówków. Czasem przeprowadzam ekshumacje. 

Tę pracę da się w ogóle lubić? 

Powiem więcej – da się ją kochać. Śmierć w naszej zachodniej kulturze jest czymś, o czym nie chcemy rozmawiać, nawet myśleć. Spychamy ją do szpitali, kostnic, zakładów pogrzebowych. Nie rozmawiamy o niej z naszymi bliskimi, jakbyśmy mieli ją tym przywołać. Nic dziwnego, że wielu ludzi nie rozumie, jak mogę wytrzymać w tej branży. Sąsiadka, gdy dowiedziała się, czym się zajmuję, przestała ze mną rozmawiać. Znajomy zapytał mojej żony, jak może kłaść się ze mną do łóżka – z kimś, kto dotyka ciał zmarłych osób. Dla takich ludzi mam wiadomość: to, że będziemy starać się śmierci nie zauważać, nie uczyni nas nieśmiertelnymi. To temat, który dotyczy wszystkich. Wszyscy, prędzej czy później, umrzemy. Ja mam ten przywilej, że jestem ze śmiercią blisko, przyglądam się jej na co dzień. 

Dlaczego uważasz to za przywilej? 

Bo taka praca pomaga poukładać sobie wszystko w głowie. Zrozumieć, co jest w życiu ważne. A ważna jest tak naprawdę rodzina, przyjaciele, znajdywanie w codzienności dobrych chwil, docenianie każdego oddechu. Życie tu i teraz. Ludzie mają tendencję do gonienia za pieniędzmi i posadami, za koncentrowaniem się na tym wszystkim, co w obliczu śmierci nie ma właściwie znaczenia. Wdajemy się w niepotrzebne spory, narzucamy sobie presję, żyjemy w pośpiechu, w biegu, byle więcej, byle mocniej. A na koniec wszyscy lądujemy na cmentarzu i w gruncie rzeczy mało się liczy to, czy w trumnie za kilkaset czy za kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Praca grabarza: rzeźba przedstawiająca zmarłego trzymanego przez anioła śmierci
Fot. Manuel Torres Garcia / Pexels

Obcowanie z ciałem jako doświadczenie metafizyczne. Tak wygląda praca grabarza

Jak trafiłeś do tej branży? 

Nie będę oszukiwał: przez przypadek. Początkowo tylko towarzyszyłem bardziej doświadczonym kolegom w przygotowaniu ciał do pochówków. Nie zapomnę dnia, kiedy dotknąłem po raz pierwszy zmarłej osoby. Do dziś pamiętam twarz tej kobiety. Koledzy poprosili, żebym założył jej rajstopy. Może myśleli, że nie dam rady – wystraszę się albo poczuję obrzydzenie. A ja, przeciwnie, przy tym pierwszym dotyku poczułem coś metafizycznego. Nie potrafię znaleźć odpowiedniejszych słów, żeby to opisać. To chyba rodzaj powołania. 

Jakie ono jest w dotyku? Ciało zmarłej osoby? 

Zazwyczaj zimne i sztywne, ale to nie jest nic nieprzyjemnego. Zresztą za tę sztywność odpowiada stężenie pośmiertne, a my jesteśmy w stanie poniekąd je „pokonać”, delikatnie rozmasowując ciało. Usłyszałem kiedyś bzdurę, że pracownicy zakładów pogrzebowych, ubierając ciała zmarłych osób, łamią im kości. Tak mnie to zdenerwowało, że aż zacząłem działalność edukacyjną o tej branży na TikToku. Łamią kości, naprawdę?! Czy my jesteśmy rzeźnikami? Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że do każdego ciała podchodzimy z szacunkiem i delikatnością. Przecież ten człowiek, który leży na naszym stole, to jest czyjaś mama, babcia, siostra. Czyjś tata, dziadek, brat.

Polecamy rozmowę z dr Teresą Weber-Lipiec na naszym kanale: HOLISTIC NEWS: Co dzieje się z umierającymi w ostatnich chwilach

Co się dzieje z ciałem po śmierci?

A czy takie ciało – zapytam wprost – wydziela nieprzyjemną woń? 

Zależy od tego, po jakim czasie zostało znalezione. Ale też od innych czynników: czy było ciepło czy zimno, wilgotno czy sucho, czy ciało znajdowało się w wodzie czy może na świeżym powietrzu. W jaki sposób umarła ta osoba, jakie leki przyjmowała, czy była szczupła. Kiedyś odbierałem ciało starszej samotnej kobiety. Trzy miesiące po jej zgonie. Pani, wychodząc spod prysznica, potknęła się o próg, uderzyła w głowę, upadła i się wykrwawiła. A ponieważ mieszkała sama, to bardzo długo nikt się nie zorientował, że umarła. Gdy jechaliśmy na miejsce, byliśmy przygotowani na bardzo intensywne zapachy. A jej ciało prawie nie wydawało tej woni. Ono bardziej się zmumifikowało, niż zepsuło.

Za przykry zapach odpowiadają procesy gnilne. Gdy rozpadają się białka w naszym ciele, pojawiają się toksyczne substancje, które potocznie nazywamy „trupim jadem”. Mają one słodkawo-mdłą woń, nie do pomylenia z niczym innym. Ona osadza się na dywanach, tapicerkach, ścianach. Jeśli ciało leżało w jakimś mieszkaniu długo (a do tego na przykład było upalne lato), to zapach może utrzymywać się mimo intensywnego wietrzenia i sprzątania. Wtedy konieczne bywa skorzystanie z usług specjalistycznej firmy, która zajmuje się usuwaniem takich zapachów. 

Charakterystyczne dla ciał zmarłych są też plamy opadowe. Fioletowe, czerwonawe, sine. Pojawiają się zazwyczaj kilka godzin po zgonie. Mówi się o nich „cmentarne róże”. Zazwyczaj znajdujemy je na plecach, pośladkach. Tam, gdzie w wyniku grawitacji spłynęła krew. Oczywiście, jeśli ciało leżało na brzuchu, to one będą umiejscowione właśnie tam. Czasem, jeśli są w widocznym miejscu – albo jeśli rodzina ma takie życzenie – nakładamy na nie podkład lub puder. Jesteśmy w stanie skutecznie je ukryć, tak żeby ciało zmarłej osoby podczas okazania wyglądało dobrze.

Polecamy: Mózg po śmierci. Co się z nami dzieje, gdy gaśnie życie

Praca grabarza. Ostatnie pożegnanie

Okazania? 

To moment – zazwyczaj tuż przed ceremonią pogrzebową – kiedy okazujemy ciało, żeby bliscy mogli w ten sposób pożegnać się ze zmarłym. Oczywiście, jeśli sobie tego życzą.  

A zazwyczaj sobie tego życzą? 

Zazwyczaj tak. Choć to nie zawsze jest dobry pomysł. 

Dlaczego?

To bywa bardzo trudne, szczególnie jeśli ktoś zginął w wypadku lub był bardzo wyniszczony chorobą. Pamiętam pogrzeb młodej kobiety, miała trzydzieści kilka lat, zmarła na chorobę nowotworową. Jej matka prosiła, żeby otworzyć trumnę. A gdy to zrobiliśmy, zaczęła powtarzać, że to nie jest jej dziecko. Że zaszła pomyłka. To ciało było bardzo wyniszczone, zmienione chorobą w ostatnich kilku dniach czy tygodniach przed śmiercią. Widocznie pani nie widziała córki w tym czasie. Często piszą do mnie ludzie z pytaniem, czy powinni zobaczyć ciało bliskiej osoby. A skoro o to pytają, to znaczy, że mają jakiś opór, wahają się. W tej sytuacji lepiej chyba tego nie robić. Nie każdy jest gotowy na taki widok. Może lepiej zapamiętać babcię, mamę, dziadka takimi, jacy byli za życia. 

Praca grabarza: Robert Konieczny
Robert Konieczny. Fot. materiały prywatne

Praca grabarza. Pochówek w urnie

Rozumiem, że w wypadku pochówków urnowych takich okazań w ogóle nie ma? 

Niekoniecznie. W przypadku kremacji możemy zorganizować dodatkową uroczystość tuż przed spopieleniem. Ciało zmarłej osoby (które jest już przez nas umyte, ubrane itd. – bo przygotowanie ciała do kremacji wygląda praktycznie tak, jak przygotowania do pogrzebu trumnowego), umieszczone w trumnie kremacyjnej, przewozimy do kapliczki. Tam bliscy mogą zobaczyć zmarłego, pożegnać się z nim. Na takiej uroczystości często bywa obecny też ksiądz, który odprawia krótką modlitwę. Potem trumna jest zamykana i odjeżdża na specjalnym wózku do pieca krematoryjnego. I tam zaczyna się proces spopielenia. 

Jaka temperatura jest w takim piecu? 

Około 900 stopni Celsjusza. Proces kremacji trwa około dwóch godzin, ale pochówek nie może nastąpić tego samego dnia. Prochy muszą ostygnąć, co zajmuje dodatkowe kilka godzin. Poza tym nie całe ciało ulega spopieleniu, więc to, co się nie spaliło – zazwyczaj fragmenty kości – trzeba jeszcze po ostudzeniu zmielić w specjalnym młynku. Potem całość umieszczamy w urnie, która zazwyczaj ma objętość około czterech i pół litra. Tyle z nas zostaje. Cztery i pół litra prochów.

Przeczytaj także: Czego ludzie najbardziej żałują przed śmiercią? Zaskakująco podobne wyznania

Między tradycją a nowymi trendami

Ludzie coraz częściej decydują się na pochówki urnowe? 

Zdecydowanie. Jeszcze kilka lat temu – w 2018 roku – stanowiły one zaledwie 25 proc. pogrzebów. Dziś już 40 proc. Ale wciąż daleko nam do Japonii (gdzie pochówków trumnowych praktycznie nie ma), a nawet pobliskich Czech czy Skandynawii. Myślę, że wciąż jesteśmy trochę zablokowani przez nasz „tradycyjny katolicyzm”. 

Dlaczego? Kościół katolicki uznaje pogrzeby urnowe za równorzędne z tymi trumnowymi. 

W teorii. W praktyce znajdą się księża, którzy będą opowiadać wiernym, że to nie to samo. Że prawdziwy katolik ma być pochowany w trumnie. Na własne uszy to słyszałem. Raz rozmawiałem z księdzem, który zapytał mnie, jak sobie wyobrażam wskrzeszenie spalonej osoby. W ogóle czasem księża zachowują się bardzo dziwnie. Nie wszyscy oczywiście, ale zdarzają się tacy, którzy w tej trudnej chwili – zamiast wesprzeć rodzinę, a przynajmniej nie dokładać jej cierpienia – wykłócają się jeszcze o to, że nie odprawią pogrzebu, bo ktoś jakiegoś świstka papieru nie przyniósł. Albo że dostali za mało pieniędzy.

Za każdym razem, gdy to widzę, ogarnia mnie wściekłość. Sytuacja pożegnania najbliższych osób jest jedną z najgorszych, które można sobie w ogóle wyobrazić. Takim ludziom trzeba okazać wsparcie, szacunek, być łagodnym, spokojnym. Nawet jeśli oni nie są spokojni, jeśli są roszczeniowi, jeśli mają o coś pretensje, to my nie mamy prawa ich oceniać. Oni przeżywają najgorsze momenty w swoim życiu. 

Praca grabarza: okładka książki „Moja przyjaciółka śmierć”
Książka „Moja przyjaciółka śmierć”. Fot. Wydawnictwo Mando

Praca grabarza. Pracownik siłowy, makijażysta, psycholog

Zdarza się, że podczas pogrzebu ludzie krzyczą, płaczą, nie chcą pozwolić na spuszczenie trumny do grobu? 

Tak. Moment spuszczania trumny do grobu w ogóle jest chyba tym najtrudniejszym, najbardziej symbolicznym. Bliscy czasem proszą, żebyśmy poczekali, że potrzebują jeszcze chwili. Ale kiedyś miałem też podobną sytuację podczas odbierania zwłok jednej pani. Zadzwoniła po nas jej córka. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, nikogo nie było w domu. Staliśmy kilka godzin pod nim, dzwoniąc na zmianę do drzwi i do niej na komórkę. Cały czas zwodziła nas, że już wraca do domu. W pewnym momencie kątem oka zobaczyłem, że w domu zapaliło się światło. Okazało się, że ta pani – córka zmarłej – przez cały czas była w domu. Tylko nie chciała nas wpuścić. 

Dlaczego? 

Bo nie czuła się gotowa, żeby „oddać nam” swoją mamę. Leżała przy niej, trzymała za rękę, tuliła. Gdy weszliśmy do środka – bo nigdy nie jeździmy na odbiór ciał w pojedynkę – zaczęliśmy z nią rozmawiać. Trudno znaleźć odpowiednie słowa w takiej sytuacji, ale po prostu pozwoliliśmy się jej wygadać. Nie ponaglaliśmy. 

Taka jest ta praca: czasem jestem pracownikiem siłowym, czasem makijażystą, a czasem – psychologiem. I nie zamieniłbym tego na nic innego.


*Robert Konieczny – autor książki Moja przyjaciółka śmierć. Kulisy zawodu grabarza, Wydawnictwo Mando (2024).


Może Cię także zainteresować: Wesołe może być życie seniora. Starość dużo zabiera, ale również dużo daje

Opublikowano przez

Maria Mazurek

Autorka


Jest dziennikarką z wieloletnim doświadczeniem. Wielokrotnie zajmowała się na łamach prasy tematami naukowymi. Autorka publikacji popularnonaukowych (pisanych m.in. z prof. Jerzym Vetulanim) i edukacyjnej serii książek dla dzieci. Od 2021 roku pracuje dla Holistic Think Tank.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.