Prawda i Dobro
Powódź 2024. Zalew wzajemnych oskarżeń i hipokryzji
12 listopada 2024
Zmyślone autobiografie: pełne kontrowersji, dramatyczne, okrutne. A czasem tylko lekko „podkręcone”. Pisarze miewali tendencje do konfabulacji i „twórczego” manipulowania przy swoich życiorysach. Dotyczyło to też biznesmenów…
Jednym z najbardziej brutalnych przykładów – w pełnym tego słowa znaczeniu – autokreacji jest Jerzy Kosiński. A właściwie Józef Lewinkopf – bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko. Urodził się w 1933 r. w Łodzi jako dziecko bogatego żydowskiego przemysłowca, w którego domu rozmawiano po polsku. Drugą wojnę światową spędził w ukryciu. Na fikcyjnym świadectwie chrztu, które pomogło przetrwać Holocaust, widniało nazwisko Kosiński. Posługiwał się nim do końca życia – co czyni jego historię jeszcze bardziej perwersyjną.
Po wojnie mieszkał w Jeleniej Górze. Prowadził w miarę dostatnie życie, pracując zimą jako instruktor narciarski w Zakopanem, a latem jako kaowiec (instruktor kulturalno-oświatowy) w Międzyzdrojach. Po ukończeniu socjologii na Uniwersytecie Łódzkim został asystentem w Instytucie Historii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. W 1957 r. wyjechał do Stanów Zjednoczonych i zamieszkał tam na stałe. I tu pojawiają się pierwsze kontrowersje: znajomym wmawiał, że uciekł zza żelaznej kurtyny, a w rzeczywistości podróżował… legalnie.
Podobno na początku pobytu za Oceanem nie przyznawał się do żydowskiego pochodzenia – pojawiły się nawet wobec niego zarzuty o antysemityzm. Próbował pracować naukowo, ale… z doktoratu nic nie wyszło; zajął się biznesem – również bez sukcesu. Wreszcie za radą przyjaciół zaczął pisać. Najpierw były wydane w 1960 r. eseje z podróży po Związku Sowieckim – „Przyszłość należy do nas, Towarzyszu”. Zamieścił tam szkice opisujące stan świadomości zwykłych mieszkańców ZSRR – w zamyśle miały być ostrzeżeniem przed totalitaryzmem. Fragmenty książki opublikował amerykański magazyn „Saturday Evening Post”. W Niemczech Zachodnich publikacja zyskała status książki miesiąca. Problem w tym, że Kosiński nigdy w Związku Sowieckim nie był…
Pięć lat później, w 1965 r. ukazał się „Malowany ptak” – mroczna historia porzuconego chłopca, próbującego przetrwać wojenną zawieruchę na polskiej prowincji. Przed opublikowaniem książki Kosiński zaczął chętnie opowiadać o swoim żydowskim pochodzeniu. Jednemu z amerykańskich krytyków pisarz wyznał, że powieść oparta jest na jego osobistych przeżyciach. Opinia publiczna szybko to podchwyciła, ogłaszając, że mamy do czynienia z przejmującą autobiografią, wyjątkowym świadectwem Holocaustu.
Elie Wiesel, były więzień niemieckich obozów koncentracyjnych w Auschwitz i Buchenwaldzie, późniejszy laureat pokojowej Nagrody Nobla (1986 r.) opublikował w „The New York Times” entuzjastyczną recenzję. „Malowany ptak” stał się światowym hitem i został szybko przetłumaczony na wiele języków. Książkę traktowano jako lekturę obowiązkową dla zgłębiających dzieje zagłady narodu wybranego.
Powieść Kosińskiego epatuje szokującym sadyzmem i okrucieństwem. Polscy wieśniacy zostali opisani jako typy prymitywne, tępe i do cna zdeprawowane. Główny bohater – chłopiec-przybłęda jest prześladowany przez oprawców, poddawany wymyślnym seksualnym torturom aż do utraty mowy. Jego cierpienia opisane są w sposób zimny, wręcz oschły, co pogłębia wrażenie nieskończonego dramatu i rozpaczy. Autor tłumaczył, że celowo pisał tę książkę po angielsku, gdyż pozwoliło mu to „pisać beznamiętnie, bez emocjonalnego zabarwienia, które zawiera jego ojczysty język” (polski).
Przeczytaj również: Psychonauci – narkotyki i współczesny umysł
Przełom nastąpił 17 lat po premierze „Malowanego ptaka”. Wcześniej Kosiński obrastał w – nomen omen – piórka, brylował w towarzystwie nowojorskiej śmietanki, pełnił funkcję prezesa amerykańskiego Pen Clubu (1973–75), prowadził zajęcia na prestiżowych uczelniach Princeton i Yale, pojawiał się w popularnych talk-show, a nawet grał w kasowych filmach.
W nowojorskim tygodniku muzycznym „Village Voice” w czerwcu 1982 r. ukazał się reportaż „Zbrukane słowa” („Tainted Words”). Po trwającym dwa lata śledztwie dziennikarze Geoffrey Stokes i Eliot Fremont-Smith udowodnili, że wydarzenia z „Malowanego ptaka” są zmyślone i nie mają nic wspólnego z życiorysem autora, który drugą wojnę światową przeżył spokojnie z rodzicami w Dąbrowie Rzeczyckiej nad Sanem (obecnie woj. podkarpackie). Nikt Kosińskiego nie prześladował ani nie zadenuncjował Niemcom – w przeciwnym razie rodzina trafiłaby do obozu, a okolicznych mieszkańców czekałyby represje i egzekucje. Polscy wieśniacy lojalnie pomagali żydowskiej rodzinie. Ojciec pisarza, dzięki pomocy katolickiego księdza i działacza ludowego – Eugeniusza Okonia – załatwił chłopcu świadectwo chrztu oraz schronienie w domu polskiej rodziny Andrzeja Warchoła.
Mit budowany przez Kosińskiego padł. Dziennikarze dowodzili przy okazji, że to nie on napisał „Malowanego ptaka”, gdyż za słabo znał angielski, a powieść sfabrykowali sowicie opłacani redaktorzy. Kosiński nie skomentował rewelacji „Village Voice” i nie skierował sprawy do sądu. Za to w kolejnych wydaniach „Malowanego ptaka” pojawiła się adnotacja, że przedstawione w powieści wydarzenia są „autofikcją”. Polski pisarz, mieszkający przez lata w Nowym Jorku, Janusz Głowacki, wspominał, że sprawa była tak szokująca dla środowiska, że „żaden z amerykańskich pisarzy nie stanął obronie Kosińskiego”.
Drobiazgowe śledztwo dotyczące wojennych losów rodziny Kosińskich przeprowadziła też polska reportażystka – Joanna Siedlecka. Dotarła do wielu świadków wojennych wydarzeń, udowadniając piramidalne kłamstwa pisarza. W książce „Czarny ptasior” z 1993 r. opisała też upokorzenie tych sprawiedliwych Polaków, których oszczerstwa dotknęły najgłębiej. A przecież pół wieku wcześniej, pomagając rodzinie Kosińskiego, ryzykowali własnym życiem.
Rok po Siedleckiej, jej ustalenia potwierdził amerykański pisarz i naukowiec, profesor Uniwersytetu Illinois w Chicago – James Park Sloan. Podobnie jak Polka, zasięgnął języka u źródła, podróżując po wsiach nad Sanem. W reportażu, opublikowanym na łamach prestiżowego tygodnika „New Yorker” konstatował: „teraz wszyscy muszą przyznać, że są zaszokowani tym, że zawodowiec w profesji kłamcy – człowiek, który przeżył wojnę, żyjąc kłamstwem, kłamał”.
Ostatni apologeci Kosińskiego próbowali go bronić, używając argumentów, że nie można brać literatury pięknej za opis faktów. Łączono w przewrotny sposób sadystyczne seksualne tortury, opisane w „Malowanym ptaku” z seksualnymi upodobaniami Kosińskiego. Nie było tajemnicą w nowojorskim światku, że pisarz był uzależniony od brutalnego seksu i klubów sadomaso. Zarówno w życiu, jak i w książce nieustannie przekraczał kolejne bariery. Nie mógł uwolnić się od mentalnie od najbardziej zdeprawowanych form erotyki.
Jest też inne – chyba prostsze – wytłumaczenie cynicznych zachowań Kosińskiego. Jak napisał w jego biografii James Park Sloan, przed wyjazdem do USA miał powiedzieć przyjacielowi: „Bierz od ludzi, co tylko się da, a kiedy nic już nie pozostanie, spławiaj ich”.
Jerzy Kosiński nie dożył publikacji Siedleckiej i Sloana, więc nie odpowiedział na najmocniejsze zarzuty. Popełnił samobójstwo. Trzeciego maja 1991 r. znaleziono go leżącego we własnym mieszkaniu w Nowym Jorku w napełnionej wodą wannie. Na głowę miał nałożony plastikowy worek, w jego krwi wykryto wysoki poziom środków nasennych – barbituranów. W pożegnalnej notce napisał: „Kładę się teraz do snu, na trochę dłużej niż zwykle. Nazwijmy to wiecznością”.
Skoro dziecko mogło przetrwać mroczne czasy Shoah wśród sadystów i degeneratów, to dlaczego nie wśród… zwierząt. A konkretnie – wilków. Belgijska pisarka Misha Defonseca opublikowała w 1997 r. pamiętniki „A Mémoire of the Holocaust Years”. Opisywała w nich, jak po utracie żydowskich rodziców, deportowanych w 1941 r. do obozu zagłady, w wieku siedmiu lat ruszyła w wielką pieszą wędrówkę przez Europę. Przemierzyła ponad trzy tysiące kilometrów: z Belgii przez Niemcy i Polskę, gdzie odwiedziła warszawskie getto (!), aż do Ukrainy. Uciekła od opiekujących się nią sąsiadów ze strachu przed wydaniem ją Niemcom. Liczyła, że na wschodzie odnajdzie rodzinę.
Po drodze starała się unikać ludzi, ukrywała się w lasach i żywiła surowym mięsem. Nie ustrzegła się niebezpieczeństw, z których wychodziła obronną ręką; zdarzyło jej się np. zadźgać niemieckiego napastnika-gwałciciela. W końcu, nie mogąc liczyć na ludzką pomoc, przyłączyła się do watahy wilków. Drapieżniki ją przyjęły, chroniły, a nawet pozwalały uczestniczyć w polowaniach. Dziewczynka bawiła się z wilczymi szczeniakami, jak z rodzeństwem.
Choć historia ta już na pierwszy rzut oka brzmi niewiarygodnie, znalazła swoich admiratorów. Tym bardziej że autorka sama opowiadała ją na publicznych spotkaniach m.in. w Stanach Zjednoczonych, gdzie mieszkała; pierwszy raz została zaprezentowana pod koniec lat 80. XX wieku w synagodze w Holliston w stanie Massachusetts podczas Dnia Pamięci o Holocauście.
Wydanie pamiętników Defonsecy okazało się sukcesem, książka została przetłumaczona na 18 języków, w tym polski (pod tytułem „Przeżyć z wilkami”), a we Francji na jej podstawie nakręcono film. Wszystko oznaczone sloganem: „prawdziwa historia o przeżyciu Zagłady”.
Oczywiste wątpliwości, dotyczące tego, jak kilkuletnie dziecko mogło przejść tysiące kilometrów przez targaną najkrwawszą wojną Europę, przekraczając przy tym setki posterunków i linie frontu, były kontrowane świadectwem, które dawała autorka. Upierała się przy prawdziwości swojej wersji przez kilkanaście lat. Jeszcze w 2008 r. powtarzała, że „głęboko ranią” ją ludzie podważający prawdziwość jej historii. A tych ostatnich przybywało. Już w latach 90. wątpliwości dotyczące „autobiografii” belgijskiej pisarki wyraził na łamach „Der Spiegel” niemiecki dziennikarz żydowskiego pochodzenia – Henryk Marcin Broder (do 11. roku życia mieszkał w Polsce, w Katowicach). Nie dowierzało wielu historyków Holocaustu. Ostatecznej demistyfikacji dokonali w 2008 r. dziennikarze belgijskiego dziennika „Le Soir”. Przygwożdżona gradem pytań Defonseca przyznała, że przedstawiona historia jest w całości wytworem jej wyobraźni, a konkretnie mieszanką zasłyszanych wspomnień wojennych, lektur książek i… fascynacji wilkami. Przy okazji okazało się, że wcale nie nazywa się Misha Defonseca, tylko Monique De Wael i nie jest Żydówką. Urodziła się przed wojną, w 1937 r. w Brukseli, a jej rodzice – katolicy – rzeczywiście trafili do obozu i zginęli z rąk Niemców, tyle że za działalność w antyfaszystowskim ruchu oporu. Ona sama zaś w czasie wojny była wychowywana przez dziadka oraz wuja i uczyła się w jednej ze szkół podstawowych.
Tłumaczenia Defonsecy vel De Wael do końca pozostały mętne. „Może to nie jest prawda, ale to moja prawda” – mówiła dziennikarzom. W końcu wyznała, że „od zawsze, całe życie opowiadała sobie inne życie – takie, które odcinało ją od rodziny i ludzi, których nienawidziła” i poprosiła o wybaczenie tych, którzy poczuli się zdradzeni. W Wikipedii jest opisana jako pisarka – oszustka.
Autobiografia alkoholika i narkomana, który dopuszczał się przemocy i sięgnął dna, aby się z niego wydobyć – to stały motyw, który najpewniej zainteresuje miliony czytelników i widzów na świecie. Nie inaczej było z wydaną w 2003 r. książką „Milion małych kawałków” amerykańskiego biznesmena (!) Jamesa Freya. Rozeszła się w krótkim czasie w potężnych nakładach, sięgających ponad pięć milionów egzemplarzy.
Publikacją zachwyciła się słynna dziennikarka telewizyjna – Oprah Winfrey, namawiając widzów do lektury. Biografia miała mieć moc terapeutyczną i pomóc w zrozumieniu mechanizmu uzależnienia, a potem walki z nałogiem. Frey rozpoczyna swoją opowieść w chwili, gdy budzi się na wielkim kacu na pokładzie samolotu. Nie wie, jak się w nim znalazł i dokąd leci, czuje, że… ma wybite cztery przednie zęby, strzaskany nos i rozcięty policzek. Zdaje sobie sprawę, że przez prawie połowę swojego 23-letniego życia nadużywał niemal wszelkich istniejących substancji zmieniających świadomość. Kojarzy, że szuka go policja w trzech stanach.
Bohater – James – trafia do kliniki odwykowej w Minnesocie. Jest rozedrgany. Jego myśli krążą wokół jednego. „Chcę drinka. Chcę 50 drinków. Chcę butelkę najczystszego, najmocniejszego, najbardziej niszczycielskiego, najbardziej trującego alkoholu na Ziemi. Chcę 50 butelek. Chcę cracku, brudnego i żółtego i wypełnionego formaldehydem. Chcę kopę metamfy w proszku, 500 kwasów, worek grzybków, tubę kleju większą od ciężarówki, basen benzyny tak duży, żeby się w nim utopić. Chcę czegoś wszystkiego czegokolwiek jakkolwiek ile tylko się da, by zapomnieć” – powtarza.
Narracja autora wspomnień była brutalna, szczera do bólu, chwilami odrażająca, opisy – szczegółowe, mogące odrzucić wrażliwsze osoby (np. gdy podczas odtruwania organizmu, James dławi się wymiocinami). Słowem: obrzydliwość!
Ale ten naturalizm dodał wspomnieniom autentyczności. Spopularyzowana dzięki Oprah Winfrey książka w 2003 r. została wybrana numerem jeden wśród publikacji non-fiction na Amazon.com, ponadto przez 15 tygodni zajmowała pierwsze miejsce na liście bestsellerów „The New York Times”.
Frey podawał w swych wspomnieniach wiele faktów, które można było w miarę łatwo zweryfikować, np. samobójstwo jego dziewczyny czy potrącenie „po pijaku” policjanta. Gdy dziennikarze na początku 2006 r. dostrzegli, że opisane wydarzenia nie widnieją w szpitalnych czy policyjnych dokumentach, autor próbował się bronić, twierdząc, że „historia kryminalna jest niewielką częścią jego książki, a te niespójności nie zmieniają znaczenia tej historii”. Wkrótce jednak okazało się, że nic się nie zgadza, a wspomnienia Jamesa to wyłącznie wytwór jego wyobraźni. O tym jak się miały prawdziwe wydarzenia do książkowego opisu świadczyć może przykład sytuacji, w której bohater „prawie rozjechał po pijaku policjanta, który musiał wezwać posiłki, żeby go zatrzymać”. Rzeczywistość wyglądała tak, że bohater został zatrzymany za prowadzenie pod wpływem alkoholu i posiadanie otwartego pojemnika z napojem wyskokowym w aucie, przy czym „prawie rozjechać” oznaczało… zaparkowanie pojazdu obok stróża prawa.
Zdemaskowanie kłamstw Freya doprowadziło do furii Oprah Winfrey, która nie mogła sobie darować, że jej wiarygodność została tak nadwyrężona. Ściągnęła autora, a przy okazji też wydawcę książki do studia telewizyjnego, gdzie w programie na żywo 26 stycznia 2006 r. obu solidnie zrugała. Frey przyznał, że „te same demony, które sprawiły, że sięgnął po alkohol i narkotyki, skłoniły go również do sfabrykowania kluczowych fragmentów wspomnień”. Wydawca z rozbrajającą szczerością wyznał, że nigdy nie sprawdził, czy ta „autobiograficzna” książka opiera się na faktach, gdyż „autor wydawał się godny zaufania”.
Ubarwianie czy wręcz fałszowanie życiorysów znane jest od wieków. Robiono to w imię religii, doktryny czy ideologii. Wydaje się, że współczesne przykłady podszyte są zazwyczaj prostszą motywacją. Jest nią sława oraz to, co kroczy tuż za nią. Kasa. A czasem nawet wielka kasa.