Przybyłem, zobaczyłem, odhaczyłem. O podróżach, które nie kształcą

To jest jakieś magiczne myślenie, że jak się czyjeś oczy przemieszczą w ileś miejsc, to im się zmieni osobowość, poszerzą się horyzonty. Pomysł, że w ramach podróży dochodzi do jakichś poważnych zysków poznawczych, jest kuriozalny – mówi dr Dominik Lewiński z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Postkolonialne podróżowanie i tanie szlachectwo 

Dominika Tworek: Dziś coraz atrakcyjniejsze podróżniczo stają się kierunki do „krajów Trzeciego Świata” czy chociażby Albanii. Chodzi nie tylko o pewne „doświadczenie dzikości”, ale też nieświadome poczucie moralnej wyższości?

dr Dominik Lewiński: Ludzie – pomimo prywatnych, psychologicznych motywacji do podróżowania – na nieświadomym poziomie realizują pewne z góry założone funkcje społeczne i kulturowe.  Zjawisko, o które pytasz, dotyczy postkolonialnego podróżowania. Ono jest związane z naszą kolonialną mentalnością: biały człowiek idzie oglądać dzikusów. Ja to nazywam „pornoturystyką”. Influencerka podróżuje do brazylijskiej faweli i tam ze łzami w oczach częstuje dzieci cukierkami. Ona tak naprawdę pławi się w moralnym luksusie białej kolonizatorki, która Murzynkom Bambo daje cukierki. 

Odwiedzając kraje Trzeciego Świata, napawamy się moralną i intelektualną wyższością białego człowieka nad ciemnym i nieszczęśliwie rządzonym ludem. Budowanie własnego ego na sentymentach rodem z W pustyni i w puszczy może być odbierane jako obrzydliwe. Choć ja bym tego moralnie nie oceniał. Dlatego że podróżowanie to nowa ideologia naszych czasów. I my jesteśmy do niego kulturowo przymuszani. 

Jeździmy na krańce świata, by strzelić sobie fotkę na atrakcyjnym tle, a następnie pochwalić się znajomym, że tam byliśmy?

To jest pewne uproszczenie, że jedziemy gdzieś, żeby zrobić sobie fotki. Choć każdy, kto podróżuje, chwali się nimi potem w internecie. Przy różnych społecznych motywacjach. Najważniejszą z nich  – co można właśnie uprościć do wniosku, że ludzie podróżują dla zdjęć – jest zapewnianie sobie taniego szlachectwa. Za pomocą różnorodnych wakacyjnych destynacji kupujemy sobie bycie współczesnym szlachcicem.

Przymus podróżowania: kobieta i mężczyzna w swetrach i kapeluszach robią sobie selfie na tle skał
Fot. cottonbro studio / Pexels

Przymus podróżowania na krańce świata

Z moich badań jednoznacznie wynika, że dziś poznawanie innych kultur to po prostu społeczny przymus. Jeżeli ktoś odhaczył 50 krajów świata, to z góry zakładamy, że ma fascynujące, pełne doświadczeń życie. A on sam jest człowiekiem ciekawym i wartościowym. Natomiast ten, kto się nigdy ze swojego Radomia nie ruszył, to nudziarz o wąskich horyzontach. Jego życie jest monotonne, niespełnione, nieszczęśliwe. To jest bardzo dobrze empirycznie przebadane, głównie na studentach.

Skoro podróżowanie napawa nas dumą, to powinniśmy się wstydzić, gdy zostajemy w domu na wakacje?

Chodzi o ogólnospołeczny mechanizm, który socjolog Pierre Bourdieu nazwał dystynkcją. To podział ludzi na tych o bardziej i mniej wartościowym życiu. W zamierzchłych czasach wyznaczało go urodzenie. Potem ten porządek klasowy się załamał, ale parcie na wyższość i niższość w kulturze pozostało. Przez jakiś czas funkcję dzielenia ludzi na lepszych i gorszych pełniła tak zwana kultura wysoka. Ktoś, kto chodził do opery i czytał wiersze, był lepszym od tego, co słucha Zenka Martyniuka. Dzisiaj ten podział już właściwie nie działa, ale dalej chcemy dzielić społeczeństwo.

Dlaczego tę funkcję przejęło właśnie podróżowanie?

Bo jest proste i tanie. Żeby podróżować, a więc uchodzić za fajnego, wystarczy mieć oczy. Do uczestnictwa w kulturze wysokiej trzeba jednak kompetencji, a na ich zdobycie trzeba poświęcić czas. A żadnych kompetencji – oprócz posiadania oczu – nie wymagają od nas podróże. Dziś wartościowymi ludźmi czyni nas jedynie to, by nasze oczy znalazły się w jednym, drugim, trzecim, pięćdziesiątym miejscu. Miernik wartości życia człowieka polega tylko na tym, że oczy jednego widziały więcej niż oczy drugiego.

Polecamy: Dobry samarytanin przed kamerą. Tak buduje się fałszywy wizerunek

Arystokracja podróżników i doświadczanie inności 

W dobie tanich lotów i różnorodnych promocji podróżowanie rzeczywiście nie jest drogie. W dodatku mamy jeszcze backpackersów, którzy zjeżdżają świat niskobudżetowo, z namiotem i plecakiem. Podróżowałam tak kiedyś i dziś wspominam towarzyszące mi poczucie wyższości nad tymi, co wykupują wakacje all inclusive.

Z tym wiąże się przekonanie, że oto my, prawdziwi podróżnicy, jeżdżąc po bezdrożach, docieramy do prawdziwych tubylców i oglądamy świat, do którego trafiliśmy nie w ramach teatrzyku, który się wystawia przed oczy Januszom i Grażynom, tylko my sięgamy głębiej, za kulisy. My – arystokracja podróżnicza, my to dopiero jesteśmy.

Przecież podróże kształcą; przez poznawanie innych kultur poszerzają się nam horyzonty…

To jest jakieś magiczne myślenie, że jak się czyjeś oczy przemieszczą w ileś miejsc, to im się zmieni osobowość, poszerzą się horyzonty. Pomysł, że w ramach podróży dochodzi do jakichś poważnych zysków poznawczych, jest kuriozalny. Czy widzimy, że nagle miliony Polaków po zagranicznych wakacjach zmieniają się w fachowych, kompetentnych kulturoznawców? W poznawaniu innych kultur służą studia antropologiczne. A elementarzem poznania jest znajomość języka tubylców. Ilu Polaków mówi po albańsku? To nie jest prawdziwe poznanie, tylko jego pozory: rejestrowanie ewentualnych różnic między moją kulturą a kulturą kraju, który odwiedziłem w ramach pornoturystyki.

Czy samo doświadczenie inności nie jest aby wzbogacające?

Moim zdaniem ono jest zupełnie bezwartościowe. Równie dobrze to „doświadczenie inności” mogłoby być spotykaniem na dworcach kolejowych ludzi, których się pogardliwie nazywa menelami. Jaka jest różnica między tym polskim „menelem” a brazylijskim biedakiem? Tu egzotyka, tam egzotyka. Tu nędza, tam nędza.

Przymus podróżowania, młodzi i ucieczko-wycieczki

Zimą wiele osób ucieka do ciepłych krajów. Nie tylko przed zimnem, ale też świątecznym obowiązkiem spędzania czasu z rodziną. Nasza chęć podróżowania obnaża brak zakorzenienia w miejscu, w którym żyjemy?

W tych wycieczko-ucieczkach chodzi przede wszystkim o nabijanie punktów w rankingu szlachectwa. Po drugie, uciekanie od rodziny świadczy o tym, że w ostatnich dekadach rola więzi społecznych diametralnie się zmieniła. Spora część populacji z dużą niechęcią podchodzi do podtrzymywania kontaktów z rodziną, coraz mniej osób wchodzi w matrymonialne związki. Między innymi dlatego, że w czasie galopującego samorozwoju więzi – za którymi idą oczekiwania i zobowiązania – okazują się być obciążające. A my takich przymusów, które mogłyby przeszkadzać w samorealizacji, chcemy mieć jak najmniej. 

Dlaczego młodzi wybierają dziś tę samorealizację poprzez podróże, zamiast skupić się na tworzeniu dobrych relacji?

Nie doszukiwałbym się w nich winy. Oni nie mają innego wyjścia. Współczesna kultura nakazuje im: masz się rozwijać, masz się samorealizować, a wisienką na torcie tego procesu jest właśnie duża liczba odbytych podróży. Siłą rzeczy więzi rodzinne, związki i posiadanie dzieci spadają na plan dalszy. 

Dziś nieustannie narasta wymuszona miłość do podróżowania. Z każdą podróżą musimy mieć poczucie, że nasze życie jest „wow”. Ile jest osób, które jeżdżą w kółko w to samo miejsce, bo je pokochali i cudownie się tam czują? Tacy ludzie to zupełny margines. Cała reszta mniej lub bardziej gorączkowo zalicza podróżowanie.

Jakby na dwutygodniowym urlopie nie można było po prostu odpocząć.

To jest – w moim przekonaniu – jedyna sensowna motywacja do podróżowania. Zmiana otoczenia relaksuje nasze systemy nerwowe, resetuje mózgi. Dlatego ja bardzo lubię, jak podróżują tak zwane klasy ludowe: kupują coś tam all inclusive i leżą na plaży czy basenie, odpoczywając. A człowiek, który przemierzał w tym czasie mongolskie stepy, zazwyczaj potrzebuje drugiego urlopu, żeby odpocząć po takiej podróży.

Małpy w turystycznym cyrku 

Nasze zanurzanie się w tej „egzotyce” niesie też szkody dla autochtonów? Z jednej strony na turystyce zyskują miejscowi (właściciele barów, rzemieślnicy, sprzedawcy, kierowcy autokarów, przewodnicy). Z drugiej zaś oni stopniowo sami stają się atrakcją turystyczną.

Naturalny tryb życia tych ludzi ulega bezpowrotnemu zniszczeniu – oni stają się małpami w turystycznym cyrku. Zarówno biedni mieszkańcy Bali, jak i zakopiańscy górale przebierają się i za pieniądze odgrywają ludowe melodie. 

Turystyka – mniej lub bardziej masowa – powoduje też straszliwe, nieodwracalne szkody w środowisku naturalnym. I wcale nie sprzyja rozwojowi tych krajów. Kiedy jakaś egzotyczna destynacja staje się modna, natychmiast pojawia się tam ogromna ilość hoteli, rozrasta infrastruktura itd. Zwróćmy uwagę, że wycieczki w te miejsca organizują biura podróży, które mieszczą się jednak w krajach pierwszego świata, a hotele budują korporacje. Miejscowi dostają najgorzej płatne prace – rikszarza, sprzątaczki czy na zmywaku w hotelu. To niszczy gospodarki tych krajów, bo uzależnia ich od turystyki, z której zysk wcale nie płynie do nich. Oni – miejscowi – dostają ochłapy.

Ogromnie zniesmaczeni turystyką są dziś mieszkańcy Barcelony, którzy nie mogą w normalnej cenie wynająć mieszkania w mieście, bo cały rynek zdominowały wynajmy Airbnb.

Tylko że oni mogą sobie pozwolić na fochy, natomiast mieszkańcy biedniejszych rejonów świata nie mają głosu. Tam po prostu wjeżdża przemysł turystyczny, niszczy ich sposób życia i skazuje na pracę w najgorszych zawodach.

Prawdziwie moralny podróżnik w zasadzie nie powinien ruszać się z domu?

Taki moralny podróżnik, który będzie jeździł rowerem nad pobliskie jezioro, nie przykładając ręki do niszczenia przyrody i wpędzania tubylców w nędzę, nie jest częstym przypadkiem. Ludzie muszą podróżować, bo to jest w gruncie rzecz jedyny sens życia, który podaje im na tacy współczesna kultura. Niedawna propozycja sensu życia była trochę inna: zakochaj się, stwórzcie szczęśliwe małżeństwo, wychowajcie dzieci. A dziś chodzi o to, by kolekcjonować doświadczenia. Te podróżnicze są najcenniejszym elementem naszych kolekcji. Na razie alternatywnej oferty sensu życia na horyzoncie nie widać.

Przymus podróżowania: dr Dominik Lewiński
Dr Dominik Lewiński. Fot. Michał Olewicz

Przymus podróżowania w społeczeństwie zmęczenia

W czasach, w których podróżowanie jest celem samym w sobie, ludzie ciężko pracują właśnie po to, by móc pojechać na to Bali.

Żyjemy w społeczeństwie zmęczenia, w przymusie bycia wydajnym i efektywnym, nieustającym pościgu za lepszą wersją siebie. Sęk w tym, że ta samorealizacja to jest pozór. W niej wcale nie chodzi o człowieka, tylko potencjalnego pracownika na rynku pracy. Dlaczego w ramach samorozwoju ludzie nie czytają poezji, tylko uczą się kolejnych języków albo opanowują nowe skille? Ja mam teorię, że podróżowanie to jest takie marksistowskie opium dla mas. Kiedyś była nim religia, bo im więcej cierpienia za życia, tym pewniejsza nagroda po śmierci. A dzisiaj ludzie nie buntują się właśnie dlatego, że mają nagrodę za życia – wyjazd na Bali na wakacje. 

Co twoi studenci mówią, gdy im o tym opowiadasz?

Oni po prostu milczą. Na ogół w grupie panują żywe dyskusje. A ten temat wywołuje zawsze przerażające, smutne milczenie.


* Dominik Lewiński – doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego, stały współpracownik Uniwersytetu SWPS. Medioznawca i badacz komunikacji społecznej, zajmuje się teorią dyskursu, teorią systemów społecznych i konstruktywizmem.


Może Cię także zainteresować: Najpierw intuicja, potem kultura

Opublikowano przez

Dominika Tworek

Autor


Dziennikarz społeczny, wolny strzelec. Publikowała m.in. w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Dwutygodniku” czy miesięczniku „SENS”. Krytycznym okiem przygląda się zjawiskom współczesnej kultury. Poetycka dusza, dociekliwy umysł. Towarzysz życia: czekoladowy husky – Fąfel.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.