Humanizm
Hulaj dusza, piekła nie ma. Zetki, influencerzy i pieniądze
16 listopada 2024
Tylko jedno na sześć zabójstw w Polsce jest dokonywane na trzeźwo. Może zatem powinniśmy wprowadzić zakaz sprzedaży alkoholu?
W pewien słoneczny, ciepły, wiosenny poranek mieszkańcy Polski wyjdą z domów uśmiechnięci i wypoczęci. Choć wczesna pora zagoni ich do pracy, wszyscy i tak będą pełni energii, optymizmu i poczucia bezpieczeństwa. Ptaszki będą ćwierkały, psy szczekały radośnie i nawet koty przestaną miauczeć marudnie.
Będzie to dzień, w którym w Polsce zacznie obowiązywać całkowita prohibicja.
Alkohol szkodzi zdrowiu, jest przyczyną tragedii rodzinnych, i tak dalej. Na takie moralizatorskie argumenty jesteśmy już raczej uodpornieni. Często też słychać liberalne: „Chcącemu nie dzieje się krzywda”, więc jeśli ktoś chce sam sobie zniszczyć organizm, to droga wolna. Ale podążając za doktryną liberalizmu, pamiętajmy, że wolność pijących kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka. Na przykład wolność od tragicznej śmierci.
Proponuję więc chłodną kalkulację, jaką oferuje analiza policyjnych statystyk. Co 11. wypadek samochodowy jest spowodowany przez osoby prowadzące po alkoholu. Ale śmiertelność jest znacznie wyższa niż przeciętna. Jeśli kierowca jedzie „na podwójnym gazie” i dojdzie do wypadku, to prawdopodobieństwo, że ktoś zginie, jest jak jeden do ośmiu. Trochę jak rosyjska ruletka, aż dziwne, że ta zabawa nie jest w Polsce bardziej popularna.
W 2018 r. w takich wypadkach zginęło 370 osób. Pewnie część wypadków i tak by miała miejsce, nawet gdyby kierowcy nie pili. Przyjmijmy więc, że zakazem alkoholu można by zapobiec śmierci 300 osób. Może jest to cena, którą warto zapłacić?
Cena spada, jeśli spojrzymy na kolejne statystyki – przestępstw przeciwko życiu lub zdrowiu i wolności seksualnej. Wprawdzie policja oferuje w tym zakresie dane z 2012 r., ale można przyjąć, że od tego czasu nie doszło do jakiejś moralnej rewolucji. A liczby są uderzające. Na trzeźwo popełniane było tylko co szóste zabójstwo, jedna piąta pobić, jedna trzecia gwałtów (biorąc pod uwagę tylko przypadki, w których trzeźwość sprawców udało się ustalić).
I znowu część przestępstw pewnie i tak zostałaby popełniona nawet bez procentów, ale i tak prohibicja stanowi potencjalnie szansę na ocalenie każdego roku przynajmniej setek Polaków przed śmiercią z cudzej ręki, brutalną napaścią seksualną, a tysięcy przed uszczerbkiem na zdrowiu. Jakże często krytykujemy Amerykanów za obsesyjne przywiązanie do prawa do posiadania broni palnej, które skutkuje częstymi masowymi strzelaninami, a sami pozwalamy, by w każdym osiedlowym sklepiku dostępne były napoje przyczyniające się do śmierci setek niewinnych ludzi.
Nieliczni jeszcze pamiętają, a inni znają z pokazywanych dziś już tylko anegdotycznie kronik filmowych, walkę z bimbrownikami. Mieliśmy coś na kształt łagodnej prohibicji, gdy w okresie PRL alkohol był na kartki, a kłopoty z zaopatrzeniem dawało się rozwiązać jedynie dzięki czarnemu rynkowi. W tym kontekście często jest przywoływana amerykańska prohibicja z lat 20. i 30. XX w.
Jej skuteczność, ujmując to delikatnie, budziła, i budzi nadal wątpliwości podsycane przez jej obraz w kulturze masowej, głównie w filmach gangsterskich. Nie ulega wątpliwości, że okres, w którym za Oceanem obowiązywała poprawka do konstytucji zakazująca produkcji, transportu i sprzedaży alkoholu, wpłynął na rozwój zorganizowanej przestępczości. Jej ikoną stał się Al Capone, który dzięki przemytowi alkoholu rządził półświatkiem Wschodniego Wybrzeża od granicy z Kanadą aż po Florydę.
Ostatecznie, nawet zwolennicy prohibicji uznali ją za mało skuteczną. Niemniej jedną z ważnych przyczyn uchylenia zakazu była kalkulacja czysto ekonomiczna. Na początku lat 30. Stany Zjednoczone próbowały wydobyć się z kryzysu. Obiecany przez prezydenta Roosevelta program New Deal miał pobudzić gospodarkę, a legalna produkcja alkoholu była jednym z pomysłów na wsparcie przemysłu.
Dopiero po pewnym czasie pojawiły się badania, które pokazały, że prohibicja to nie tylko rozgrywki gangsterów. Wyjętych spod prawa napojów nie obejmowały oficjalne statystyki, więc trudno było wprost stwierdzić, czy Amerykanie pili mniej. Ale takie wyliczenia dało się wyprowadzić nie wprost, chociażby na podstawie liczby dolegliwości związanych z piciem – przypadków delirium czy marskości wątroby.
I te pokazały drastyczny spadek spożycia alkoholu. Pod koniec lat 80. naukowiec z Uniwersytetu Harvarda Mark Moore szacował, że w okresie prohibicji jego rodacy pili od 30 do 50 proc. mniej niż przed jej wprowadzeniem. A więc czarny rynek tylko w ograniczonym stopniu był w stanie wypełnić lukę.
A to skłania do porzucenia pytania: „Czy zakazać?”; i ewentualnie postawienia innego: „Jak zakazać, by nie strzelić sobie w stopę?”.
I jak przekonać tych, którzy zgadzają się z twierdzeniem wygłoszonym w „Psach” przez Franza Maurera:
Ta myśl oczywiście towarzyszy nie tylko Polakom, a im dalej na wschód Europy, tym świat częściej widziany jest podwójnie. Może z Franzem zgodziłby się nawet Aleksandr Łukaszenka, który osobiście nakazał odwołanie zakazu nocnej sprzedaży alkoholu w Mińsku ledwie dzień po tym, jak zaczął on obowiązywać.
O tym, że żyjemy w kulturze alkoholowej nikogo przekonywać nie trzeba. Głosem wołającego na puszczy była nawet propozycja wicemarszałka Sejmu Stanisława Tyszki z 2017 r., by w budynku parlamentu zakazać sprzedaży alkoholu, bo powinien być traktowany jak każde inne miejsce pracy. I posłowie wraz z senatorami nadal mogą podejmować kluczowe dla Polaków decyzje po kieliszku. Oni tak samo jak reszta mieszkańców tego kraju piją, bo jest im smutno, bo jest im wesoło albo im się nudzi.
W jednym z wywiadów Krzysztof Brzózka, dyrektor Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, przekonywał, że 3 mln Polaków piją za dużo (ale nie są jeszcze alkoholikami w pełnym tego słowa znaczeniu). To mniej więcej co 10. dorosły człowiek!
Generalnie alkohol dobrze się kojarzy. Z relaksem i dobrą zabawą. Dlatego trzeba w końcu całkowicie zakazać reklamowania trunków (obecnie dopuszczalne są reklamy piwa). Praktycznie nie da się bowiem wyegzekwować tego, by treść spotów telewizyjnych nie kojarzyła się np. z wypoczynkiem, czego wymagają przepisy.
Zawsze znajdzie się jakaś ekstremalna górska przygoda, którą potem bohaterowie reklamy opiją zimnym browarkiem, czy kojąca, przyrodnicza sceneria z wielkim rogaczem kryjącym się w trawie. To raczej abstynencja kojarzy się źle, na przykład ta stanowiąca wymóg niektórych religii, w szczególności islamu.
Tymczasem w naszym kraju pod monopolowym stoi dwóch panów w ubraniach nie pierwszej świeżości, wstawionych i ten stan utrzymujących już od kilku dni. Wtem przed lokal podjeżdża luksusowe auto, z którego wysiada elegancki kierowca, kroki kieruje do sklepu, w którym prosi o butelkę mineralnej i po chwili opróżnia ją duszkiem. Jeden ze zmierzających ku życiowemu dnu obserwatorów rzuca do towarzysza tekst pełen pogardy:
To kolejny żart, który w wielu innych niż Polska krajach byłby niezrozumiały. Pewnie jeszcze wiele osób rozśmieszyłby w Skandynawii, choć kraje te stanowią przykład, jak obywateli zniechęcić do nadużywania trunków.
Islandia na przykład ma jedne z najwyższych w Europie podatków akcyzowych na alkohol. Monopolowe są monopolowymi literalnie, bo państwo ma wyłączność na sprzedaż detaliczną trunków. Takich placówek jest niewiele. W stolicy ledwie kilkanaście. Są nieczynne w niedziele, na co dzień nie dłużej niż do godz. 19. W zwykłych sklepach kupimy najwyżej napoje o mocy do 2,25 proc. , co z reguły zaskakuje turystów kupujących w supermarkecie sześciopak piwa. Najbardziej nieuważni dopiero po kilku puszkach zaczynają przeczuwać, że coś jest nie tak.
Wszystkie bary czynne w tygodniu są najwyżej do godz. 1 w nocy, o czym podczas niedawnej wyprawy w tamte rejony poinformował moją grupę barman, kiedy zamykając za nami drzwi, zauważył, że szukamy kolejnego przystanku niekończącej się imprezy. To wszystko powoduje, że być może najczęściej przez Polaków odwiedzaną przed wyjazdem na Islandię stroną internetową jest witryna MSZ zawierająca informacje o tym, ile butelek wódki można przewieźć w bagażu.
Podobne do skandynawskich zwyczajów panują w innej strefie, także częściowo wielkiego dobrobytu – w krajach arabskich. Furię kibiców piłkarskich wywołuje wizja mundialu bez piwa na trybunach w 2022 r. w Katarze. W Zjednoczonych Emiratach Arabskich reguły zależą od lokalnego emira. I tak na przykład w Dubaju nie tylko na sprzedaż, lecz nawet na zakup alkoholu trzeba posiadać płatną licencję (wyjątkiem jest zakup alkoholu w barach i restauracjach).
Napoje wyskokowe są w sklepach niemal niedostępne, a w lokalach – piekielnie drogie (cena butelki przeciętnej polskiej wódki może przekraczać nawet tysiąc złotych). Oczywiście przyczyn takiego stanu rzeczy trzeba się doszukiwać w uwarunkowaniach kulturowo-religijnych, co nie zmienia tego, że alkoholizm nie jest tam takim problemem, jak u nas, a restrykcje z pewnością dla nikogo nie są szkodliwe.
Wprowadzając nagle całkowitą prohibicję, stalibyśmy się jeszcze bardziej radykalni, ale przecież można ją wprowadzać stopniowo, biorąc przykład z tych krajów, w których picie nie jest, albo przestało być sportem narodowym. Powściągliwość w tempie wdrażania zmian pozwoli na zmianę świadomości Polaków, którzy sami stopniowo zaczną zniechęcać się do alkoholu. Dzięki temu wizja powstania potężnego alkoholowego podziemia nie będzie tak przerażająca.
Ostatecznie kiedyś i tak będzie można nawet zakazać alkoholu całkowicie. A kiedy? Pewnie nie prędzej niż za sto lat.
(Tekst dedykuję kieliszkowi wina, przy którym powstawał felieton).