Humanizm
Nie czas umierać. Machina medycyny i zarządzanie życiem
23 listopada 2024
W czasach gdy USA coraz bardziej oddają pole w światowej rozgrywce, wykuwa się nowe przywództwo. Unia Europejska trwa wbrew kryzysom i konsekwentnie buduje pozycję lidera opartą na wartościach. A świat z uwagą obserwuje ten fenomen
Nie można dziś chyba w Ameryce popełnić większego faux pas, niż będąc tam gościem – choćby nawet podejmowanym z wielkimi honorami, jak przed kilkoma dniami Lech Wałęsa w Kongresie – wezwać gospodarzy do przewodnictwa w świecie. Współcześni Amerykanie są najbardziej cynicznym pokoleniem w niedługich dziejach swego kraju; jeszcze nigdy amerykański idealizm, owo przekonanie, że Ameryka jest niezastąpionym krajem, niosącym światło wolności udręczonym ludom Ziemi, nie było wśród tamtejszych elit i praktycznie wszystkich grup społecznych w takiej pogardzie, jak dzisiaj.
Kraj tak podzielony, jak współczesna Ameryka; kraj, którego klasa polityczna od miesięcy zastanawia się wyłącznie nad tym, czy prezydent zasłużył już na odwołanie z urzędu, czy może jeszcze pozwolić mu pobrykać, nie może i nie chce myśleć o przewodnictwie w świecie. Zwłaszcza gdy głowa państwa nie zamierza przewodzić światu – Donaldowi Trumpowi w zupełności wystarcza przecież wystawianie faktur.
Prezydent Trump jest przedstawicielem nurtu w rodzimej polityce, którego istnienia wielu Europejczyków nawet nie podejrzewa – jest amerykańskim nacjonalistą. W amerykańskiej retoryce nazywa się takich polityków izolacjonistami, lecz to tylko eufemizm. Izolacjonizm mogą sobie praktykować Szwajcarzy, którzy nie zagrażają nikomu. Lecz z pewnością nie jest izolacjonistą przywódca największej potęgi gospodarczej i militarnej świata, który zerwał z 70-letnią tradycją głębokiego zaangażowania Ameryki w Europie Zachodniej; zaangażowania polityczno-gospodarczego i obecności militarnej, będących realnym fundamentem tego, co po II wojnie światowej nazwano Zachodem.
Trump jest nacjonalistą, który przedłożył interes swego kraju ponad kosztowne zobowiązania wobec reszty globu. A raczej jest tylko pierwszym powojennym przywódcą Ameryki, który robi to bez owijania w bawełnę. Przypomnijmy sobie apel środkowoeuropejskich prezydentów i dyplomatów sprzed 10 lat, w którym m.in. Lech Wałęsa i Vaclav Havel przestrzegali prezydenta Baracka Obamę przed tzw. resetem, czyli próbą dogadania się ponad ich głowami z Władimirem Putinem. Zostali wtedy wyśmiani przez amerykańską i zachodnioeuropejską prasę. Dziś by ich po prostu zignorowano. Jak Lecha Wałęsę.
Niedawna, krytyczna wobec NATO wypowiedź prezydenta Francji Emanuela Macrona była jak złamanie tabu milczenia. Europa musi radzić sobie sama, bez względu na to, ktokolwiek będzie prezydentem USA za rok, 10 czy 20 lat. Tymczasem 100 lat po Wielkiej Wojnie, tej bratobójczej rzezi, która przetrąciła kręgosłup Europy i za życia jednego pokolenia, w kolejnej, jeszcze bardziej morderczej odsłonie, doprowadziła kontynent na próg samozagłady – Europa wraca na globalną scenę. Zjednoczona politycznie, gospodarczo i społecznie; będąca jednolitym organizmem, zwartym i zdolnym do działania jak nigdy wcześniej w swoich dziejach.
Unia Europejska trwa wbrew kryzysom i wszelkim problemom, z którymi borykają się instytucje unijne i państwa członkowskie. Spekulanci, którzy obstawiali rozpad strefy euro, płaczą teraz po kątach i liczą straty. Nie widać chętnych do rezygnacji z członkostwa w UE; angielska klasa polityczna stała się pośmiewiskiem Europy. Tegoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego, wbrew kasandrycznym przepowiedniom malkontentów, wyniosły skrajną prawicę nie do władzy, tylko na polityczny margines. Europejscy chadecy i liberałowie ogarnęli się i nie oddali pola nacjonalistom; na dodatek terytorium opuszczone przez socjalistów w wielu krajach przejęli Zieloni. W całej UE uwidocznił się ten sam trend – marginalizacja sił skrajnych, prawicowych i lewicowych. Europa jest dziś jednym organizmem; przechodzi te same choroby i wraca do zdrowia.
W pewnym sensie zawsze tak było – jedziemy na jednym wózku. Gdybyśmy spojrzeli z perspektywy mieszkańców Chin czy Indii na to, co nazywamy kontynentem europejskim (a co tak naprawdę jest najdalej wysuniętym na zachód przylądkiem Eurazji – euroazjatyckim Dalekim Zachodem), zobaczymy część świata stosunkowo niedużą, lecz zadziwiająco różnorodną pod względem ukształtowania terenu, linii brzegowej, warunków klimatycznych i puli genetycznej tubylców, będących niemal bez wyjątku potomkami przybyszów z Bliskiego Wschodu, stepów nadkaspijskich czy Azji Centralnej – Greków, Rzymian, Celtów, Gotów, Słowian i innych nomadów – a dziś migrantów praktycznie z całego świata.
Ten odległy zakątek z jakichś przyczyn, nad którymi wciąż biedzą się najtęższe uczone głowy, i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu zdołał jako pierwszy skomunikować ze sobą cały glob, dotrzeć do najdalszych zakątków świata i cywilizacji, i na kilka wieków podporządkować je sobie, czerpiąc z tego ogromne profity. Wyobraźmy sobie Japonię, która w XIX wieku kolonizuje większą część Azji, Afryki, Ameryki Północnej i na dodatek Australię, a jej flota panuje na trzech oceanach. To się udało Anglii. Wyobraźmy sobie zazdrosną Koreę, która zdobywa własne przyczółki w Ameryce Północnej, i dumną Tajlandię, która strzeże dawnych zdobyczy w Ameryce Południowej. Wyobraźmy sobie, że językiem współczesnej Brazylii nie jest portugalski, lecz khmerski. I że ludy Afryki Północnej jako lingua franca posługują się językiem dawnych zdobywców, na przykład filipińskim.
Coś równie nieprawdopodobnego udało się w czasach nowożytnych kilku europejskim nacjom. Lecz czymś jeszcze bardziej niezwykłym jest to, że po latach krwawych wojen i rywalizacji Europejczycy stworzyli wspólny organizm polityczny i wbrew oczywistym przeciwnościom wciąż chcą go budować. Unia Europejska jest dziś jedynym rzeczywistym kryterium europejskich wartości; są one warte tyle, co wspólny europejski dom, który zbudujemy. Na tym polega europejskie przewodnictwo, którego potrzebują nie tylko Europejczycy – dać przykład, jak stworzyć wspólny, sprawiedliwy porządek, oparty na wartościach podzielanych przez wszystkich.
Wizja bez konkretów to halucynacja. Ma rację Donald Tusk, który mówi, że gdy słyszy, że ktoś ma wizję, odsyła go do lekarza. Ale konkret sprowadzający się do ustawiania w kolejce do tych, którzy podobno za nas załatwią nasze problemy, to brak wyobraźni. Z tej perspektywy warto przyjrzeć się propozycjom ostatnio położonym na stole.
Najsilniejszym ugrupowaniem politycznym w UE jest Europejska Partia Ludowa, na której czele właśnie stanął Donald Tusk. Wybierając na to stanowisko polityka z Europy Wschodniej, chadecy dowiedli, że serio traktują wspólnotowy charakter Unii. W przemówieniu programowym były przewodniczący Rady Europejskiej określił się jednoznacznie jako polityk centroprawicowy, zwolennik wolnego rynku i katolickiej nauki społecznej, zgodnie z tradycją ordoliberalizmu, obowiązującego wszystkie rządy chadeckie w powojennych demokratycznych Niemczech, od Ludwiga Erharda do Angeli Merkel.
Zdaniem Tuska współcześni Europejczycy oczekują od rządzących zaspokojenia dwóch potrzeb: bezpieczeństwa i tożsamości. Politycy, którym się zdaje, że w dobie internetu i globalizacji te dwie – granice i patriotyzm – nie mają znaczenia, oddają pole populistom.
W praktyce chodzi o to, by zaspokoić fundamentalną potrzebę bezpieczeństwa obywateli, nie rezygnując z praw i wolności obywatelskich, powiedział Tusk, wyraźnie pijąc do obecnego na sali Viktora Orbana. Chadecy muszą też zadbać o PR. To Angela Merkel przekupiła prezydenta Turcji, by zatrzymał u siebie miliony migrantów z Bliskiego Wschodu. Ale większość ludzi myśli, że to zasługa premiera Węgier, bo to on – przed telewizyjnymi kamerami – zbudował płot wzdłuż granicy.
Jak widać, nowy przewodniczący europejskich chrześcijańskich demokratów odebrał w Brukseli twardą szkołę realizmu. Tylko tyle – i aż tyle ma do zaproponowania Europejczykom. To my zadbamy o wasze bezpieczeństwo, nie musicie głosować na Kaczyńskiego, Marine Le Pen czy Salviniego. Inaczej władzę przejmą autokraci, którzy zdemontują państwo prawa, demokrację liberalną, skłócą nas z Berlinem i dogadają się z Putinem.
Tymczasem większym wyzwaniem dla Berlina i utrzymywanego z trudem wspólnego europejskiego stanowiska wobec Rosji są najnowsze propozycje Paryża. Prezydent Emmanuel Macron przez ostatnie kilka lat antyszambrował u kanclerz Merkel, by zechciała wraz z nim wskoczyć na tzw. francuski-niemiecki tandem. Ale rozumienie liberalizmu a la Macron okazało się nie do pogodzenia z ordoliberalizmem kanclerz Merkel, która w dodatku odchodzi już na polityczną emeryturę. Macron machnął więc ręką na Niemców i przedstawił własną wizję, pełną twardych konkretów.
Unia musi wymyślić się na nowo: przestać liczyć na Amerykanów, dogadać się Rosją, choćby kosztem proeuropejskich aspiracji Ukrainy i Bałkanów Zachodnich, zbudować europejskie siły zbrojne, powiązać dystrybucję funduszy z przestrzeganiem praworządności i zrewidować politykę rozszerzenia UE (w skrócie: przyznawać kandydatom do członkostwa prawa i pieniądze na raty, za dobre zachowanie, tak by nie powtórzyć błędów popełnionych wobec Rumunii czy Polski). Wszystko to są rzeczy, o których we Francji pisze się od lat, ale Macron pierwszy zebrał to do kupy i wyłożył na stół. Trzeba podkreślić, że nie są to propozycje francuskiej polityki zagranicznej, tylko globalnej polityki europejskiej. Jak się komuś nie podobają, to nie wystarczy ich blokować; trzeba zaproponować własne.
Właśnie dlatego rozdźwięk między Paryżem i Berlinem jest dziś największy od lat – Paryż i Berlin mają różne wizje przyszłości Unii. Na dodatek Macron stoi nie tylko na czele jednego z dwóch największych krajów UE, lecz także jest patronem trzeciej największej (po chadekach i socjalistach) siły politycznej w PE, czyli europejskich liberałów. Nic dziwnego, że Berlin szuka sojuszników, gdzie tylko się da i toleruje nawet obecność w EPP kilkunastu posłów partii Viktora Orbana. Ten ostatni zresztą nigdzie się nie wybiera i w Europie woli trzymać z chadekami niż na przykład z kolegami z PiS-u (dla nich wystarcza mu Wyszehrad).
Dziś nawet czarne owce, rząd węgierski czy polski, zacieśniają współpracę regionalną nie przeciw Unii Europejskiej, lecz w jej ramach. Wszyscy rozumieją, że wykuwa się nowe europejskie przywództwo, nowa tożsamość polityczna UE, i chcą mieć na nią wpływ. Nie trzeba mieć większości, by podyktować agendę silniejszym – dowiedli tego Zieloni, forsując swoją wizję unijnej i globalnej polityki klimatycznej, a wcześniej (nie tylko w Niemczech) tej dotyczącej przyszłości energetyki jądrowej.
Dlatego polityka europejska jest niezwykłym, fascynującym fenomenem demokratycznym, obserwowanym z uwagą przez ludzi na całym świecie.
I na tym dziś polega europejskie przywództwo.