Szkoła wyłożona pluszem. Odchodzenie od rozumu w edukacji

Szkoła to trauma, więzienie i pruskie koszary w jednym. Tak wydają się twierdzić niektórzy jej krytycy, nawołując do zmniejszenia dyscypliny oraz ilości przekazywanej i wymaganej później od ucznia wiedzy. Metaforycznie – do wyłożenia szkoły pluszem. Tak rozumiana reforma edukacji nie ma jednak nic wspólnego z myślą emancypacyjną, a nawet jawi się jako jej przeciwieństwo.

Szkoła w obecnej chwili nie ma dobrej prasy. Oskarża się ją o zły stan psychiczny młodego pokolenia, wywołany zbyt dużą ilością wiedzy do opanowania. Niektórzy idą dalej i samą szkołę nazywają traumą, porównując ją do koszar albo więzienia, mimo że nie jest ona miejscem szczególnie stresującym na tle różnych okoliczności, w jakich rozgrywa się nasza egzystencja.

W niczym też nie przypomina dziewiętnastowiecznej szkoły pruskiej, do której jest nieustannie porównywana, poza jednym – w Prusach wprowadzono powszechny obowiązek szkolny, co oznacza, że zakazano pracy dzieci w fabrykach. Doprawdy trudno krytykować tę zasadę z progresywnego punktu widzenia. W szkole tej panował pruski dryl, jaki można porównać do wymagań obecnych w wojsku, choć będzie to trochę na wyrost – dzieci nie uczyły się wszak posługiwać bronią ani narażać życia.

W polskiej szkole Anno Domini 2024 nie panuje taka dyscyplina. Dzieci i młodzież mają duży zakres swobody – nie muszą nosić takich samych mundurków i nie stają na baczność, witając nauczyciela. Nie ponoszą też kar w rodzaju pozostawania po lekcjach, żeby 200 razy napisać, że obiecują poprawę. Nikt ich nie bije linijką po dłoniach, nie stawia w kącie i nie nazywa zakałą ludzkości w przypadku niewłaściwego zachowania. W dzisiejszej szkole istnieją prawa ucznia, dba się o to, żeby nie był on przeciążony. Nauczyciele starają się uatrakcyjnić lekcje, nie tracąc z oczu swojej głównej misji, czyli przekazywania wiedzy.

Krytycy i reformatorzy edukacji

Szkoła jest jednak oskarżana o bycie miejscem autorytarnym, miażdżącym indywidualność, wręcz cmentarzem kreatywności. Rozmaite sposoby myślenia prowadzą do tych nieprawdziwych generalizacji, ja jednak wskażę trzy dominujące nurty antyszkolnej demagogii. Nazywam je biedafoucaultyzmem, szkołą nieustającej przyjemności oraz szkołą wyłożoną pluszem.

Foucault – wiedza, władza i szkoła-więzienie

Michel Foucault, uchodzący za lewicowego guru, w istocie nie głosił poglądów emancypacyjnych, a jego wizja, odpowiednio uproszczona i zastosowana do szkoły, okazuje się wsteczna. Według Foucaulta każda relacja społeczna jest relacją władzy, władza oznacza zaś coś negatywnego i de facto w każdej swojej wersji podobnego. A zatem, skrajnie upraszczając, szkoła to takie więzienie z mniejszym rygorem czy wojsko bez karabinów – miejsce okrutnego ucisku młodych ludzi. Należałoby je zamknąć na cztery spusty i niech każdy sobie radzi, jak umie: biedni niech pracują, zamiast się uczyć, a bogaci niech znajdują sobie płatne przybytki edukacji.

Condorcet – pierwsza rewolucja

Jeśli mowa o tradycji emancypacji, ucieleśniał ją inny nurt niż ten, który wiedzie do Foucaulta. Pierwszym emancypacyjnym teoretykiem szkoły był francuski filozof Jean Antoine Nicolas de Condorcet, uczestnik Wielkiej Rewolucji Francuskiej, który został po jej zakończeniu zabity przez zwolenników jednej z frakcji. Condorcet, z wykształcenia matematyk, a z pochodzenia – arystokrata, stworzył plan utworzenia szkoły, w której nie byłoby wykluczeń ze względu na płeć, rasę, miejsce zamieszkania i zamożność rodziców. Szkoły miały być powszechne, koedukacyjne, pozbawione lekcji religii i bezpłatne. Uniwersytety miały się otworzyć na kobiety, których talenty były drastycznie marnowane przez przyjmowanie na studia tylko mężczyzn. Filie w mniejszych miejscowościach miały umożliwić studiowanie osobom spoza dużych ośrodków miejskich.

Condorcet postulował utworzenie bezpłatnych placówek edukacyjnych dla ludzi, którzy nie otrzymali wykształcenia w dzieciństwie. Zależało mu na tym, by ludzie nie dzielili się na dwie klasy – wiedzących i niewiedzących. Stąd postulował, by nie tylko wyposażać dzieci i dorosłych w wiedzę, ale także w umiejętność jej zdobywania, dobierania informacji, a także stwierdzania, czy nie pada się ofiarą oszustwa popełnianego z pozycji autorytetu nauki lub wiary. Jego myśli są do dziś aktualne. Dzięki internetowi mamy pod ręką ogromną ilość informacji, jednak – nie mając między nimi rozeznania – robimy się bardziej, a nie mniej łatwowierni, podatni na odpowiednio przyrządzone fałszywe wnioski.

Gramsci – emancypacja to przezwyciężenie ograniczeń

Kolejnym myślicielem emancypacyjnym był włoski filozof Antonio Gramsci – komunista, który większość życia spędził w więzieniu za krytykę Mussoliniego. Zauważał on to samo zjawisko, co Condorcet, tylko w odniesieniu do humanistyki. Dzieci pochodzące ze szlacheckich rodzin z inteligenckimi tradycjami obcowały z klasyką literatury i malarstwa, uczyły się łaciny i prawa rzymskiego. Dzieci, których rodzice byli analfabetami, w szkole poznawały różnicę społeczną między sobą a uprzywilejowanymi rówieśnikami. Ta różnica wydawała się czymś wrodzonym, czego nie da się przezwyciężyć – w końcu nawet swoje myśli obie te grupy formułowały w inny sposób.

Gramsci jednak sądził, że dobra organizacja szkolnictwa przezwycięży te ograniczenia, tylko trzeba do tego ciężkiej pracy dzieci z nieuprzywilejowanych domów i troski tych lepiej zorientowanych w kulturze o przyswojenie jej przez innych. Warto zauważyć, że jest to całkowicie niezrozumiałe dla kultu indywidualizmu za wszelką cenę, jaki głoszą środowiska antyszkolne.

Dewey – nauka to nie zabawa

Ostatnim emancypacyjnym filozofem wychowania był Amerykanin John Dewey, który tworzył głównie w pierwszej połowie XX wieku. Twierdził on, że wykształcenie powinno być praktyczne – należy tłumaczyć siłę grawitacji na przykładzie spadającej piłki, a budowę motyla i mechanizm zapylania kwiatów na łące lub w lesie. Naukę geografii miało rozpoczynać tworzenie samodzielnie map najbliższej okolicy, a nauka historii miała obejmować przyswojenie przez dzieci umiejętności, które posiedli żyjący w surowych warunkach amerykańscy pionierzy. Dla Deweya szkoła była społeczeństwem w miniaturze, ze wszystkimi jego zasadami, na czele z tą, że należy liczyć się z innymi, gdyż inaczej gonienie za indywidualnymi pragnieniami stworzy chaos niekorzystny dla wszystkich.

Dewey był przeciwnikiem uczenia się głównie ze względu na obowiązek, jednak równie niechętnie podchodził do uatrakcyjniania nauki za wszelką cenę. Zainteresowanie jest czymś, co rodzi się w nas spontanicznie, a nie w wyniku fajerwerków, jakimi uprzyjemnia się czasem naukę. Dzieci są ciekawe mechanizmów funkcjonowania świata i chodzi o to, by pozwolić im je poznać. Autorytet nauczycieli czy w ogóle dorosłych jest tu niezbędny, gdyż to za pomocą map stworzonych przez poprzednie pokolenia orientujemy się w ogóle w życiu. Zanim stworzymy własne, musimy poznać swoją przeszłość oraz zasady funkcjonowania świata i opisywania go za pomocą słów.

Polecamy: Skrajna niesprawiedliwość w szkołach. Uczniowie cierpią, elity udają troskę

Demagogia antyszkolna

Dewey, w przeciwieństwie do Condorceta i Gramsciego, cieszy się dziś popularnością, choć nie zrozumieniem. Nurt antyszkolny chce ograniczać przekazywaną wiedzę – którą nazywa „encyklopedyczną”, co tak naprawdę niewiele znaczy, gdyż każda, nawet najbardziej ulotna wiedza, musi być uporządkowana, aby można ją przekazywać. Dzisiejsze szkoły znają możliwości i ograniczenia młodych umysłów, toteż uczą ich tego, co są one w stanie sobie przyswoić. Demagogia antyszkolna jednak uważa każdą dawkę wiedzy za zbyt obszerną i nadmiernie abstrakcyjną. Kojarzy z nią wyłącznie zmęczenie, a nie poczucie wzrostu sił, które wynagradza włożony w naukę wysiłek. By nie odczuwać znużenia, należy według tych poglądów z zakresu dostępnej wiedzy wziąć tylko to, czego da się nauczyć przez rozrywkę – ową nieustającą przyjemność – a wszystko inne odrzucić jako niepotrzebny balast.

Konsekwencją powyżej postawy są tyleż popularne, co nonsensowne przekonania rozmaitych guru bez wykształcenia pedagogicznego, że wszystkiego da się nauczyć w trakcie grania w gry internetowe czy myszkowania w sieci w poszukiwaniu ciekawostek. Warto zauważyć, że żadna z tych aktywności nie jest praktyką społeczną – są one podejmowane z dala od innych ludzi, znanych często jedynie jako awatary z mediów społecznościowych. Nawet jednak gdyby były to relacje bezpośrednie, polegające na obcowaniu z materialnym światem, nie mogłyby one zastąpić najważniejszego zadania szkoły, jakim jest kształcenie: z jednej strony wrastanie w tkankę społeczną obyczajów i nauka sposobów używania słów, a z drugiej – coraz głębsze rozumienie zasad świata fizycznego i biologicznego, którego jesteśmy elementami. Na tym podłożu rodzi się realistyczna etyka, znająca możliwości i ograniczenia jednostki, której rozwój moralny polega na budowaniu w sobie odpowiedzialności za los innych ludzi.

Emancypacja a nauka: studentka z bólem głowy przy książkach
Czy emancypacja oznacza mniej nauki? Fot. Andrea Piacquadio / Pexels

Choroba czy lekarstwo?

Nie jest to możliwe ani w szkole nieustającej przyjemności, ani w rebelianckim niszczycielstwie biedafocaultyzmu. Etyczną ewolucję uniemożliwia też trzeci, chyba najpopularniejszy obecnie nurt odchodzenia od rozumu, czyli szkoła wyłożona pluszem. Zanim prześledzę argumentację tej formacji ideowej, muszę nadmienić, że notorycznie myli ona chorobę z lekarstwem. Rozpoznaje mianowicie zły stan psychiczny młodzieży, która nie umie sobie radzić ze stresorami i łatwo popada w załamania nerwowe. Co proponują w tej sytuacji krytycy szkoły, uważający ją za główne źródło tych problemów? Otóż szkoła, a także wcześniejsze wychowanie, powinny być ich zdaniem bezpieczne nie tylko pod względem fizycznym, ale też psychicznym. Tak bezpieczne, żeby żadna ostra krawędź nie przedostała się z zewnętrznego świata do przestrzeni edukacyjnej. Nauka powinna wyzbyć się „mikroagresji”, czyli wszystkich twierdzeń, które mogłyby w kimś wywołać dyskomfort.

Czy w takich okolicznościach możliwy jest rozwój? Czy w cieplarnianych warunkach da się nauczyć zasad rządzących społeczeństwem? Odpowiedź na oba te pytania brzmi: „nie”. Co więcej, skutkiem takiego podejścia jest właśnie słaba odporność i psychika, która na każdy, nawet najmniejszy stresor, reaguje załamaniem.

Trudności nas mobilizują

Jak widać, to nie dyscyplina szkolna i nie wymogi wiedzy powodują pogorszenie zdrowia psychicznego uczniów. Także nie różnica zdań pomiędzy młodszym a starszym pokoleniem, która jest stanem nieuniknionym i bynajmniej nie niszczącym. Kruchość dzieci i młodzieży bierze się dokładnie z traktowania ich jak naczyń z delikatnej porcelany. W takiej sytuacji nie mają one nawet jak się zbuntować, chyba że przeciw resztkom wymagań czy wolności słowa dla myślących inaczej.

Filozofowie wychowania, poczynając od Jana Jakuba Rousseau, który napisał w 1762 roku traktat pedagogiczny Emil, wskazywali, że rozwijający się umysł, podobnie jak ciało, potrzebuje przeszkód, by poczuć, że jego moc się zwiększa. Osoby wychowane w pluszowej przestrzeni nie znają w ogóle tego uczucia pokonywania przeciwności. Świat ma się do nich dostosowywać, bo inaczej się załamią i jeszcze zrobią sobie krzywdę. Traktowanie ich zawsze łagodnie i bez elementu dyscypliny wcale nie skutkuje wytworzeniem łagodnego charakteru. Przeciwnie, „płatki śniegu” – jak nazywa się powszechnie pokolenie wychowane bez obowiązków, wyzwań i wzorów – są osobami agresywnymi, nieznoszącymi sprzeciwu. Jako że nie radzą sobie także z konfliktami w sobie, łatwo upadają, czekając oczywiście, aż ktoś ich podniesie.

Do emancypacji przez rozum

Reasumując, jeśli ktoś w naszym otoczeniu lub na kanale popularnym w internecie twierdzi, że szkoła wyłożona pluszem, biedafocaultyzm czy nastawienie na nieustającą przyjemność są kontynuacją myślenia emancypacyjnego, nie należy mu wierzyć. Wszystkie nurty nakierowane na realną emancypację społeczną stawiały na znaczenie rozumu i jego rozwijanie. Gdy przyćmiewają go inne wartości, nawet tak niewinne, jak przyjemność, bezpieczeństwo czy niechęć wobec władzy, można się spodziewać edukacyjnego czy nawet społecznego regresu. Jeśli do tego dodamy powszechny w epoce social mediów egocentryzm, mamy gotowy przepis na etyczne zbłądzenie całego pokolenia lub nawet kilku. Ale do tego odniosę się w kolejnym tekście.

Przygotowując artykuł, opierałam się na swojej książce Emancypacja przez wychowanie, czyli edukacja do wolności, równości i szczęścia, wydanej przez Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne w 2011 roku. Tytuł eseju zaczerpnęłam od nazwy podcastu, jaki prowadzę z Bojanem Stanisławskim – Kroniki odchodzenia od rozumu.


Dowiedz się więcej:

Polecamy: Zmiana klimatu, plastikowe słomki i hipokryzja

Opublikowano przez

dr Katarzyna Szumlewicz

Autorka


Dr pedagogiki, mgr filozofii. Autorka książek „Emancypacja przez wychowanie” (Sopot 2011) oraz „Miłość i ekonomia w literackich biografiach kobiet” (Warszawa 2017). Pracuje jako adiunkt na Uniwersytecie Warszawskim. Feministka drugiej fali, humanistka o ścisłym umyśle, osoba uczulona na nonsens we wszystkich jego przejawach.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.