Prawda i Dobro
Tylko 23 proc. zetek chce pracować wyłącznie w domu. Powody są dwa
03 września 2025
Czy uniwersytety to wciąż oazy wolnej myśli? Alarmujący raport z Harvardu dowodzi, że nie. Zagrożenia dla wolności akademickiej płyną z zewnątrz, ze strony rządów, lecz o wiele bardziej niepokojąca jest autocenzura, którą nakładają na siebie sami naukowcy.
Współczesne uniwersytety, uważane za bastiony niezależności, stają w obliczu rosnących zagrożeń. Dr Pippa Norris, badaczka z Harvard Kennedy School, w swoim najnowszym raporcie zwraca uwagę, że wolność akademicka jest atakowana z dwóch stron – z zewnętrz i z wewnątrz. Chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się to sprzecznością, oba zjawiska są ze sobą ściśle powiązane. Z jednej strony mamy do czynienia z formalnymi, prawnymi ograniczeniami, nakładanymi przez władze państwowe. Z drugiej – z subtelną, lecz niezwykle groźną presją kulturową, która prowadzi do autocenzury. Czym dokładnie charakteryzują się zagrożenia dla wolności akademickiej?
Czy naprawdę rząd może zadecydować, czego wolno uczyć na uniwersytecie, a czego nie? Nierzadko tak. Rządy, nawet w demokratycznych krajach Zachodu, coraz śmielej ingerują w programy nauczania, kryteria zatrudniania kadry, a nawet alokację funduszy na badania. Według raportu dr Norris takie działania mają poważne konsekwencje dla całego społeczeństwa.
Ograniczenia są szczególnie widoczne w krajach o reżimach autorytarnych, takich jak Chiny, Rosja czy Iran, ale proces erozji wolności akademickiej dotyka także dojrzałe demokracje, w tym Stany Zjednoczone, Węgry czy Polskę. Według publikacji Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Praw Człowieka z 2020 roku rządy stosują polityczne kryteria przy przyznawaniu funduszy na badania, wprowadzają niestandardowe zasady rekrutacji studentów, a nawet bezpośrednio angażują się w mianowanie władz uczelni. To naruszenie podstawowej autonomii uniwersytetów.
Wróćmy jednak do drugiego, bardziej zdradliwego zagrożenia – tego, które czai się wewnątrz. Ograniczenia prawne to jedno, ale co, jeśli to badacze, studenci i profesorowie zaczynają milczeć sami z siebie? Pippa Norris nazywa to zjawisko „efektem mrożącym”, który jest pośrednim, ale potężnym skutkiem zewnętrznych restrykcji.
Badaczka zauważa, że w środowiskach akademickich często dominuje pewien liberalny punkt widzenia, co sprawia, że osoby o odmiennych poglądach – często konserwatywnych – mogą czuć się marginalizowane i decydować na autocenzurę. Nawet jeśli teoretycznie mogą mówić, co myślą, to w praktyce nie robią tego, obawiając się nieformalnych konsekwencji. Na przykład utraty szacunku, pominięcia przy awansie czy nawet ostracyzmu ze strony współpracowników i studentów. To swoisty paradoks: wolność słowa istnieje, ale brakuje odwagi, by ją w pełni wykorzystać. „Najważniejsze odkrycie wynikające z moich badań to fakt, że jeśli pracujesz i mieszkasz w kraju o większych ograniczeniach instytucjonalnych i mniejszej swobodzie prawnej, istnieje większe prawdopodobieństwo, że będziesz tłumić własne poglądy” – mówi dr Norris w rozmowie opublikowanej na stronie Uniwersytetu Harvarda.
Więcej o systemie edukacji i nie tylko dowiesz się z kanału Holistic News na YouTubie.
Raport dr Norris pokazuje, że osłabienie wolności akademickiej jest ściśle związane z szerszymi procesami erozji demokracji liberalnych. Kiedy rządy zaczynają kontrolować uniwersytety, to często znak, że podobne działania dotykają inne niezależne instytucje, jak sądy czy media. Uczelnie stają się pewnego rodzaju barometrem – jeśli poziom wolności spada, należy spodziewać się burzy.
Wolność akademicka nie jest luksusem dla elit, lecz koniecznością dla rozwoju cywilizacyjnego. To ona pozwala na przekraczanie barier, kwestionowanie dogmatów i odważne poszukiwanie prawdy. Czy możemy pozwolić, aby uniwersytety, które przez wieki były ośrodkami postępu, stały się zaledwie instytucjami propagandowymi? Co my, jako społeczeństwo, musimy zrobić, aby wolny duch wiedzy przetrwał?
Jakie są największe problemy polskich uczelni? Sprawdź artykuł: Wszystkie problemy polskiego szkolnictwa wyższego