Humanizm
Nie tylko broda, kapelusz i Biblia. Amisze w USA współcześnie
02 grudnia 2024
W dżungli panuje jeszcze półmrok. Słońce leniwie wstaje nad horyzontem. Wspólnota Sadhana Forest budzi się do życia i kolejnego dnia pracy
Indie, Sadhana Forest. Jest kilkanaście minut po piątej. Ludzie powoli wygrzebują się spod moskitier. Zapalają się światła latarek, słychać pierwsze leniwe kroki. Podłoga z cienkich bambusowych klepek ugina się i trzeszczy pod stopami, jakby za chwilę miała się zawalić. Konstrukcja jest jednak zaskakująco wytrzymała, podobnie jak cała chatka, w której śpią wolontariusze.
Poranne minuty mijają bardzo szybko. Od chwili, gdy rozlegną się dźwięki pobudki, mamy 30 minut na umycie zębów, przemycie twarzy i wizytę w kompostowej toalecie. Zaczyna świtać. Pierwsze promienie słońca nieśmiało przedostają się przez korony drzew. Do „porannego kręgu” schodzą się wolontariusze, niektórzy jeszcze z ręcznikami i szczoteczkami do zębów, przecierając zmęczone po nocy oczy. Część z nich szoruje zęby specjalnym proszkiem. Zwykłe pasty są tu zakazane, podobnie jak i większość sklepowych kosmetyków.
Zaczyna się pierwsze spotkanie wspólnoty. „Witaj, Sadhana Forest” – krzyczy Lisa, dziewczyna z Kanady, która dziś poprowadzi rozgrzewkę z elementami jogi. Przez następne pięć minut wyginamy się w prostych asanach, a na sam koniec wpadamy sobie w objęcia.
„Pierwsze dni są trochę przytłaczające. Tu wszystko jest inne” – tłumaczy Maggie, dziewczyna z Walii, która mieszka we wspólnocie szósty tydzień. Jest cała w tatuażach – pamiątka po burzliwej młodości. Od półtora roku jest w drodze. Zatrzymuje się głównie na farmach, gdzie pracuje i uczy się ekologicznego rolnictwa. Jej wielkim marzeniem jest własne gospodarstwo na Wyspach. W Sadhana Forest znalazła jednak drugi dom. „To unikalne miejsce. Każdego dnia będziesz tego coraz bardziej świadom” – dodała.
Sadhana Forest leży w pobliżu Auroville – eksperymentalnego miasta na południu Indii. Powstało ono w 1968 r. w pobliżu Pondicherry, byłej francuskiej kolonii. Auroville wymyśliła Francuzka Mirra Alfassa, partnerka duchowa hinduskiego polityka, filozofa i jogina – Sri Aurobindo. Miała nadzieję, że będzie to miejsce, w którym ludzkość zjednoczy się ponad podziałami, by w pokoju i braterstwie doskonalić się w duchowym rozwoju. Miasto przyciąga miłośników spokojnego życia, medytacji i jogi. Można się też zaangażować w dziesiątki projektów związanych głównie z ekologią, architekturą czy edukacją. Jedną z nich jest właśnie Sadhana Forest – wspólnota o wyjątkowo surowych zasadach.
„W Sadhana Forest jest absolutny zakaz wszelkich używek. Nie wolno palić, pić alkoholu, nawet kawa i herbata są zakazane” – tłumaczy wolontariuszka, która przyjmuje mnie w siedzibie wspólnoty.
„Nawet jednego piwka po pracy?” – pytam z niedowierzaniem.
„Może nie jesteś gotowy, aby być członkiem wspólnoty?” – odpowiedziała pytaniem na pytanie, uważnie patrząc w oczy.
Ekologiczną komuną żądzą bowiem twarde reguły. Kto się nie podporządkuje, ten musi odejść. Dziś ze wspólnotą pożegnała się jedna dziewczyna, którą przyłapano na paleniu papierosów podczas wycieczki do miasta. Od tej decyzji nie ma żadnego odwołania.
„Tu nie ma drugiej szansy. Możesz przyjechać najwcześniej za pół roku. W Sadhana Forest wiele osób walczy ze swoimi demonami i chcą przebywać w całkowicie czystym otoczeniu” – tłumaczy spokojnie Alan, który we wspólnocie jest już od prawie dwóch lat. Do lasu uciekł przed garniturem, korporacją i kredytami. Nie chciał być częścią systemu, z którym się nie utożsamiał. Wybrał więc życie na jego obrzeżu.
Dziewczyna dostała godzinę na spakowanie i opuszczenie wspólnoty. Nie było dalszej dyskusji.
Na porannej odprawie wszyscy otrzymują swoje pierwsze zadania. Zaczyna się pierwsza seva – czyli służba, która trwa mniej więcej do godziny 8:30. Może to być przygotowywanie śniadania, karmienie zwierząt, praca w ogrodzie lub lesie itp. Przy wyborze zadań panuje duża dowolność.
„Drużyna leśna. Za pięć minut zbiórka przy narzędziowni!” – dziarsko pokrzykuje Anvil, który odpowiada za prace leśne. „Dzielimy się na dwa zespoły. Jeden będzie ściółkować [przykrywać gleby w celu zmniejszenia parowania wody i ochrony przed słońcem – red.], drugi – podlewać rosnące rośliny” – dodaje. Podczas pory suchej, która trwa od kwietnia do czerwca, nie sadzi się nowych drzew. „Trzeba chronić te, które już są” – podkreśla.
Bierzemy konewki, grabie, worki i kierujemy się w stronę lasu. Pracę w dżungli najlepiej jest wykonać rano. Potem temperatura jest już zwykle nie do wytrzymania. Około południa jest już 35 stopni i 70 proc. wilgotności, a to przecież dopiero początek kwietnia!
Praca daje w kość. Krążymy w labiryncie krętych ścieżek, trzymając w rękach ciężkie, wrzynające się w dłonie konewki. Oznaczamy podlane sadzonki i idziemy do kolejnych, tankując w międzyczasie wodę z wielkich beczek.
Po 45 minutach pracy czas na banana break, czyli małą przerwę na posiłek i łyk wody. Dziś poszedłem za daleko w las i zgubiłem się z konewką wśród sadzonek. „Nie mamy już niestety bananów. Chciałbyś, co?” – pyta smutno Anvil. „No raczej” – odpowiadam. Nagle widzę las rąk i niemal każdy chce oddać to, co jeszcze mu zostało. Dzielenie się jest jedną z podstawowych wartości dla mieszkańców tej wspólnoty.
Sadhana Forest leży na obrzeżach Auroville. Wspólnotę założyła w grudniu 2003 r. para Izraelczyków – Yorit i Avirama Rozin. Małżeństwo rozpoczęło ambitny projekt, nie mając absolutnie żadnego pojęcia o zalesianiu, ochronie ziemi i ekologii. Działali metodą prób i błędów. Zgłębiali podstawy inżynierii, poznawali lokalne odmiany roślin i uczyli się, jak je sadzić. Cel był jeden: zamienić wypaloną słońcem, jałową ziemię w ogród i las. Praca przebiegała etapami. „Najpierw zasiano roślinność, która dobrze sprawdza się na terenach pustynnych, potem zaczęto sadzić bardziej wymagające gatunki drzew” – tłumaczy Anvil.
Wspólnota nie miała zbyt wiele pomocy ze świata zewnętrznego – tylko własne marzenia i samozaparcie. Ich pasja jak magnes zaczęła przyciągać ludzi, a Sadhana Forest zapełniło się wolontariuszami z różnych zakątków świata – m.in. z Izraela, Indii, Francji i Niemiec. Obecnie przyjeżdża tu około tysiąca ochotników rocznie. To wielonarodowy tygiel, który przyciąga podróżników, ekologów czy ludzi po przejściach. Minimalny okres pobytu to dwa albo cztery tygodnie, w zależności od pory roku. Dzień pobytu kosztuje 500 rupii, czyli jakieś 25 zł. Obecnie to jeden z największych tego typu projektów na świecie, który stale się rozwija. Od kilku lat Sadana Forest ma już swoje filie: na Haiti i w Kenii.
Po śniadaniu zaczyna się druga seva. Moje zadanie polega tym razem na zabezpieczaniu zabudowań przed termitami. Chodzimy od domu do domu, obsypując trutką kopce i filary bambusowych chatek. Tym razem pracuję razem z Francuzem, który w ogóle nie mówi po angielsku. Komunikacja jest prosta, ale skuteczna.
„Oui?”– pytam, pokazując na domek. „Oui, Oui” – pada odpowiedź. I tak chatka za chatką.
„Jestem w Sadhana Forest od czterech miesięcy” – mówi Zoja, z którą pracuję dziś na kuchni. Siedzimy przy jednym stole, przygotowując posiłek dla kilkudziesięciu osób. Zoja pracowicie lepi kluski, ja siekam pomidory i ogórki. Pochodzi z Pskowa w północno-zachodniej części Rosji.
„Przez wiele lat pracowałam jako montażystka w telewizji. Miałam jednak dość tempa i ogromnego stresu. Od kilku lat jestem wegetarianką i rodzina z tego powodu nie dawała mi spokoju. Próbowałam założyć wspólnotę na rosyjskim Dalekim Wschodzie, ale nie wyszło” – wyznaje.
Do Indii przyjechała wraz z 10-letnim synem Dimą. „Synek ma dysleksję. W Rosji bezskutecznie starałam się go nauczyć czasownika »have«. Nie chciał, buntował się, uciekał. Wszystko szło jak po grudzie. Tu jest inaczej. Przez pierwsze tygodnie mały nic nie mówił, ale potem nagle coś zaskoczyło. Uczymy się bez szkoły. Tak jest lepiej” – mówi z radością.
Dzieci we wspólnocie uczą się tylko wtedy, gdy wyrażają na to chęć. Rolą rodzica jest podążanie za pasjami dziecka i stymulowanie jego rozwoju.
W Sadhana Forest nie ma silnie zaznaczonej hierarchii. Tu, przynajmniej w teorii, wszyscy dzielą te same cele i mają działać razem jako jednolity organizm. Wiek i kompetencje nie są tak istotne. Liczy się zaangażowanie i praca. Ta filozofia znajduje również odzwierciedlenie w negatywnym nastawieniu społeczności do rywalizacyjnych sportów i gier, które wedle wyznawanych tu zasad rozbijają jedność grupy i uczą egoistycznych postaw.
Dziś to właśnie 10-latek jest szefem kuchni – planuje, rozdziela obowiązki, komenderuje. Trzech dorosłych uważnie słucha jego poleceń. Totalne odwrócenie zwykłego porządku. „Zdejmij garnek, nalej wody” – pokrzykuje. Robota idzie bardzo sprawnie. Mały komentuje czasem po rosyjsku zbyt leniwe, jego zdaniem, ruchy pracującego z nami Hindusa – Aarava, marzyciela i gaduły, który miejską dżunglę z Mumbaju na kilka tygodni zamienił na tę prawdziwą.
Praca w kuchni trwa kilka godzin. Przygotowujemy najważniejszy posiłek dnia – kolację. Co jakiś czas któryś z wolontariuszy wchodzi, by „ukraść” z szafki banana – te we wspólnocie są za darmo i można je brać bez ograniczeń. W Sadhana Forest obowiązuje zakaz wnoszenia przetworzonych produktów.
Posiłek w Sadhana Forest to absolutna świętość. Kolację, podobnie jak śniadanie i lunch, spożywamy w głównej chacie. Budynek, tak jak inne domki, nie ma drzwi, ale przestrzeń jest podzielona na kilka wyraźnych części. Jest m.in. kącik technologiczny, gdzie można podładować komórkę i skorzystać z wi-fi, pokój dla długoterminowych wolontariuszy oraz sala główna, gdzie nie wolno robić zdjęć i korzystać z elektroniki.
Zbliża się 18:30. Mieszkańcy wspólnoty rozsiedli się już na brzegach sali lub na porozrzucanych na podłodze kolorowych pufach. Między nimi z tackami z jedzeniem biegają wyznaczeni w tym celu mieszkańcy wspólnoty. Spóźnialscy, którzy wracają z chińskiej gimnastyki, w pośpiechu zajmują wolne miejsca. Wszyscy zaczynają jeść dopiero wtedy, gdy każdy ma swoją tackę z jedzeniem. Wcześniej następuje chwila ciszy poprzedzona dźwiękiem dzwoneczka. Są i inne rytuały…
„W języku inspiracji słowo »tak« brzmi »taaak!«” – krzyczy Brandon, 30-letni Izraelczyk, jedna z najważniejszych osób we wspólnocie. „Słowo »dziękuję« brzmi jak »dziękuuuuję!«” – dodaje, podnosząc rękę do góry, jakby był mówcą motywacyjnym. Sala nagradza go oklaskami. To jeden ze wspólnotowych rytuałów, którym dziękuje się kucharzom za wysiłek i pracę. Każdego dnia słowa „tak” i „dziękuję” wygłasza się w innym języku: czasem po słowacku czy hiszpańsku, czasem… po staroelficku lub klingońsku.
Dziś do wspólnoty przyjechały dwie nowe osoby – Anvir i Helen. „Część jestem Anvir, przyjechałem z Delhi” – mówi nowy wolontariusz.
„Cześć Avnir! Witaj!” – odpowiada chórem sala.
Podobnie dzieje się w przypadku innych osób. To lokalny rytuał inicjacji.
Wieczorem komary robią się żarłoczne. Zwykłe repelenty nie pomagają. Ratunkiem są latające po izbie nietoperze – nocne drapieżniki. W pogoni za owadami wykręcają czasem niesamowite pętle, przysłaniając na chwile światła żarówek.
„Chodźmy na basen” – zagaduje do mnie Matt, Brytyjczyk, który do wspólnoty przyjechał na kilka tygodni. Podróżuje przez Azję, szukając życiowych inspiracji. W Sadhana Forest zakotwiczył kilka tygodni temu; każdego dnia odwleka termin wyjazdu.
„Jaki basen?” – pytam z niedowierzaniem.
„Błotną sadzawkę, zresztą sam zobaczysz” – dodaje.
Po kilku minutach kilkuosobowa ekipa idzie w kierunku jeziorka, oświetlając sobie drogę czołowymi latarkami. Miejscowe psy już poszły spać. Niektóre z nich umościły sobie nawet posłanie pomiędzy suszącymi się naczyniami. Tu nikt nich ich nie przegania. Codziennie dostają od wspólnoty michę wegańskiego jedzenia. Resztę muszą upolować sobie same.
Droga na basen prowadzi przez zarośla i leśne szkółki. Po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Sadzawka ma dość pokaźne rozmiary. Wszyscy zrzucają ubrania i wskakują do wody. Leżymy w błocie, oglądając gwiazdy. Niebo jest niemal czyste. Słychać tylko nasze rozmowy i świergot ptaków. Nagle zza krzaków wyłoniło się kilka dzikich pawi, które dumnie przespacerowały się nad brzegiem, aby za chwilę skryć się znowu w zaroślach.
„Czuję się tak jakbyśmy się cofnęli o kilka stuleci” – mówi Ananya, dziewczyna z Bangalore, „hinduskiej Doliny Krzemowej”. I rzeczywiście przez tę krótką chwilę miałem wrażenie, że staliśmy się pierwotną wspólnotą, połączoną takimi sami myślami i marzeniami.