Nauka
Przełomowe odkrycie Japończyków. Pomogły im w tym żarłoczne larwy
23 czerwca 2025
Rozpromieniony, idealny uśmiech. Pstryk. Udostępnij. Urocza minka w trakcie kąpieli. Pstryk. Udostępnij. Pierwsze kroki. Pstryk. Udostępnij. Miliony dumnych rodziców codziennie dzielą się swoim szczęściem, nieświadomi, że igrają w mediach społecznościowych z wizerunkiem swojego dziecka. To zjawisko ma już swoją nazwę: sharenting. Stary aforyzm, jeszcze sprzed czasów internetu, według którego „Nigdy dzieci nie mogą zrobić rodzicom takiego wstydu, jak rodzice dzieciom”, zyskuje dziś nowy wymiar. Jednak dla niektórych ludzi konsekwencje liczą się mniej niż lajki. Szczególnie jeśli idą za tym grube pieniądze.
Pojęcie sharentingu istnieje od kilkunastu lat i oznacza „nawykowe korzystanie z mediów społecznościowych w celu udostępnienia wiadomości, zdjęć, filmików itp. z udziałem swoich dzieci”. Samo słowo jest efektem zbitki angielskich wyrazów share (udostępniać) i parenting (rodzicielstwo).
Zjawisko jest powszechnie znane. Istnieje mimo ciągle powtarzanych ostrzeżeń o zagrożeniach, jakie z niego wynikają. Według badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych na tysiąc sondowanych rodzin około trzy czwarte rodziców udostępniało zdjęcia lub filmy swoich dzieci w social mediach. Ośmiu na dziesięciu rodziców podawało prawdziwe imiona pociech. Niemal co trzeci z nich nie zawracał sobie głowy zgodą dziecka na publikację jego zdjęć w mediach społecznościowych. Z kolei z brytyjskich badań wynika, że rodzice udostępniają średnio 1,5 tys. zdjęć swoich wychowanków, zanim ci skończą pięć lat.
Zagrożenia wynikające z sharentingu dzielą się na kilka poziomów. Do podstawowych trzeba zaliczyć niebezpieczeństwa związane z czynami kryminalnymi. Sprzyjają temu zwyczaje pokazywania codziennych zajęć pociechy, zapowiedzi obecności dziecka w konkretnych miejscach, ujawnianie adresu szkoły, do której chodzi, a także imienia czy przezwiska, o którym wiedzą tylko najbliżsi itp.
Bardziej złożonym zagrożeniem, choć równie niebezpiecznym, jest możliwość kradzieży tożsamości i wizerunku dziecka. Zdjęcia czy filmiki z jego udziałem mogą być wykorzystywane w sieci w sposób wyjątkowo odrażający.
Jeśli jednak pominąć zagrożenia natury kryminalnej, pozostaje jeszcze hejt, na który dzieci są narażone – i to długo po publikacji. Rodzice zapominają często o zasadach panujących wśród „wyluzowanych” nastolatków. System nakazów i zakazów obowiązujących w ich środowisku jest często o wiele bardziej rygorystyczny niż w przypadku świata dorosłych, a konsekwencje złamania zasad mogą być poważne.
Polecamy: Życie bez internetu. Dla jednych problem, dla innych wolność
Jak widać z przytoczonych wcześniej statystyk, większości rodziców nie powstrzymują oczywiste niebezpieczeństwa. Dlaczego zatem podobne treści są publikowane?
Pobudki mogą być zupełnie niewinne. Dzieci są wdzięcznym tematem wymiany myśli z innymi użytkownikami. Interakcja w sieci wciąga i zagłusza zdrowy rozsądek czy ostrożność, a próżność góruje nad ryzykiem utraty prywatności swojej i dziecka.
Inną prostą przyczyną zasypywania swoich kont na Instagramie czy Facebooku zdjęciami wychowanków jest duma. Rodzice czy dziadkowie chcą zwyczajnie pochwalić się swoimi „następcami”, pokazać, jak bardzo dzieci i wnuki są do nich podobne lub jak bardzo idą w ich ślady.
Jeszcze inni zapamiętują się w pasji kronikarskiej, kolekcjonując wszystko na temat rodziny i dzieląc się zbiorami bez umiaru.
Wreszcie, część użytkowników sieci zauważyła, że dodatkowo – a może i przede wszystkim – można na tym dobrze zarobić. W tych przypadkach obowiązuje zasada „wszystko na sprzedaż”, a zysk nie musi być jedynie materialny. Do wartości dodanych można również zaliczyć poprawę wizerunku. A co lepiej buduje obraz miłego, dobrego człowieka niż fotka z dzieckiem u boku?
Przeczytaj także: Scrollowanie zamieniają na gotówkę. Pokolenie Z sprzedaje swoje dane
Dziecko w mediach społecznościowych wcale nie musi zaczynać kariery od świadomego odgrywania swojej roli. Wystarczy, że się o nim opowiada. Filmiki amerykańskiej rodziny LaBrant są jednymi z najpopularniejszych na YouTubie. Ślub Savannah i Cole’a LaBrant zanotował 50 mln wyświetleń. Ich życie rodzinne z piątką dzieci skupia 13 mln obserwujących. Zagrożenia sharentingu to coś, czym się nie kłopoczą.
Niedawno przyszedł na świat ich piąty potomek. O tym, że Savannah spodziewa się kolejnego dziecka, fani kanału The LaBrant Fam dowiedzieli się w wigilię Bożego Narodzenia. Młoda wysportowana blond dziewczyna budowała przez kilka minut napięcie, czekając na wynik testu ciążowego. Wreszcie, ku swojemu zaskoczeniu, pełna emocji obwieściła kilku milionom ludzi, że jest w ciąży. Później o wszystkim dowiedział się jej równie zaskoczony mąż, co oczywiście fani mogli też oglądać z zapartym tchem.
LaBrantowie propagują pozytywne chrześcijańskie wartości i wyglądają jak z katalogu „fajnych, wielodzietnych rodzin”. Jednocześnie wiedzą, jak powiększać zasięgi swojego kanału. Kontrowersyjne odczucia budzą u wielu widzów tak zwane clickbaity. Specjalnie przygotowane treści, które mogą wprowadzić w błąd użytkowników kanału, ale dzięki temu powiększające ich liczbę. Jeden z filmików LaBrantów został zatytułowany She got diagnosed with cancer (Zdiagnozowano u niej raka). Na zdjęciu widnieli Cole i Savannah ze swoimi dziećmi. Przerażeni fani ruszyli tłumnie do obejrzenia nagrania. Okazało się, że żadna z latorośli nie jest chore. Para po prostu chciała się pochylić nad zjawiskiem chorób onkologicznych wśród dzieci.
Innym razem rodzice poinformowali o ewakuacji z domu z powodu pożaru, co również okazało się hiperbolą, ponieważ ogień nawet nie zbliżył się do ich willi.
The LaBrant Fam, z piątką dzieci, działa jak dobrze zorganizowana firma. Obecnie kanał generuje z reklam ok. 5,5 mln dolarów przychodów rocznie.
Polecamy: Dobry samarytanin przed kamerą. Tak buduje się fałszywy wizerunek
Osiągnięcia rodziny LeBrant nie dorównują jednak zyskom z sharentingu, jakie płyną na rachunek Cristiana Ronalda. Jego konto na Instagramie z materiałami z udziałem dzieci obserwuje 275 mln użytkowników. Według Forbesa portugalski piłkarz był najlepiej zarabiającym influencerem na Instagramie w 2020 roku. Napastnikowi przybyło wówczas na koncie bankowym blisko 48 mln dolarów.
Jednak w przypadku Ronalda nie pieniądze były najważniejsze. Ana Jorge, Lidia Marôpo i Filipa Neto w artykule “When you realise your dad is Cristiano Ronaldo”… (“Kiedy zdasz sobie sprawę, że twoim ojcem jest Cristiano Ronaldo”…) analizowali zaangażowanie sportowca w sharenting.
Przypomnieli między innymi, że wizerunkiem portugalskiego gwiazdora wstrząsały co jakiś czas skandale. Na przykład w grudniu 2016 roku pojawiły się pierwsze przecieki o tym, że uchylał się on od płacenia podatków w Hiszpanii, co doprowadziło do skazania go na dwa lata więzienia w zawieszeniu i grzywny w wysokości 18,8 mln euro. Innym razem hiszpańska modelka oskarżyła go o gwałt, do którego miało dojść w 2009 roku. Dopiero po wielu latach sąd odrzucił oskarżenia. Media huczały na temat pozaboiskowych przygód gwiazdora.
Za to sharenting łagodził jego wizerunek, miał być ucieczką od codziennego zgiełku. Czy podobny zamysł udało się zrealizować? Profil ze zdjęciami i filmikami z udziałem czwórki dzieci supergwiazdy jest bardzo popularny. Chciałoby się powiedzieć, że nawet za bardzo, ponieważ wiele obrazków jest potem przerabianych na memy, które żyją własnym życiem. Ciężko się bowiem powstrzymać od komentowania pierwszoplanowej roli, jaką Cristiano nieraz przypisuje sobie na zdjęciach.
Polecamy wystąpienie prof. Andrzeja Zybertowicza w trakcie drugiej edycji Holistic Talk:
W sieci furorę robiły zdjęcia, które miały pokazać więź ojca z najstarszym synem, Cristianem Juniorem. W nowych wersjach okraszone są zmyślonymi dialogami, nadającymi obrazom zupełnie inny sens. Na przykład słodka fotka Ronalda z jednym z wytrenowanych uśmiechów, a obok najstarszy syn z naturalnym, choć zniechęconym wyrazem twarzy. Obydwu przypisany dialog:
– Tato, już dość, to 28. ujęcie.
– Tylko spójrz na mój piękny uśmiech, no weź, jeszcze raz.
Inne zdjęcie, tym razem tuż przed zaśnięciem.
Junior: – Tato, chcę już spać.
Ronaldo: – Tylko popatrz na moje brwi…
Użytkownicy wyczuli więc intencje autora lub głównej postaci „sweet fotek”. Jak piszą Jorge, Marôpo i Neto, w ten sposób „dzieci poszerzają »ego« celebrytów, a zatem są ostatecznie pozycjonowane jako kapitał emocjonalny, który angażuje użytkowników w media społecznościowe celebryty”.
Osobliwym zjawiskiem jest przypadek, gdy to rodzice prowadzą konto w mediach społecznościowych w imieniu swojej pociechy. W lipcu 2024 roku media w Polsce obiegły migawki z Sejmu. Do Jarosława Kaczyńskiego, który akurat dyskutował z dziennikarzami o aborcji i Kodeksie karnym, podeszła dziewczynka z mikrofonem. Przywitała się, ale zanim zdążyła zadać pytanie, prezes PiS rzucił uwagę, że „To nie są sprawy dla dzieci”, i polecił jej odejść. Spotkał się za to z oburzeniem mainstreamowych mediów i środowisk prorządowych. Do dziecka z akredytacją dziennikarską posłowie koalicji wysyłali nawet listy z gratulacjami i pocieszeniem. Dziewczynka, jak się okazało, miała 10 lat i reprezentowała swój profil na TikToku. Zgodnie z regulaminem platformy, nie może prowadzić go samodzielnie, bo jest na to za młoda.
Wokół dziecka przez chwilę zrobiło się głośno, ale prawdziwi dziennikarze zaczęli przyglądać się rodzicom małej. W Tygodniku Powszechnym opublikowano artykuł, w którym owi rodzice przekonywali, że chronią Sarę przed zgubnym wpływem internetu i sami prowadzą jej profil w mediach społecznościowych. O ich dobrych intencjach miał świadczyć fakt, że postanowili zabronić dziecku używania smartfona do 15. roku życia.
Gdy jednak Sara dorośnie, sama zdecyduje, czy jako „dziennikarka” realizowała swoje ambicje, czy swoich rodziców.
Może Cię także zainteresować: Dyskrecja: przestarzały „towar” czy ratunek dla naszej psychiki?