Prawda i Dobro
Powrót z emigracji. Zazdrość, niechęć i trudne początki
20 listopada 2024
Od kilku lat obserwujemy zjawisko językowych normalizacji nieakceptowanych społecznie wartości. Dyskurs dąży do narzucenia całemu społeczeństwu pozytywnego myślenia o kwestiach, które wcześniej były postrzegane jako aberracje.
Lingwistyczne zabiegi polegają między innymi na tym, że w miejsce znanych polskich słów wstawia się wyrazy z języków obcych, które nie mają tak negatywnego zabarwienia, jak ich rodzime odpowiedniki. Być może dlatego, że słowa wypowiadane w innym języku mają dla nas mniejszy ładunek emocjonalny, czego dowodzą między innymi badania psychologa prof. Michała Białka z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Źródeł dążeń do językowych przeróbek możemy upatrywać w filozofii postmodernistycznej (czy wcześniej poststrukturalistycznej), która w skrajnej wersji głosi, że jako ludzie wcale nie mamy kontaktu z rzeczywistością – mamy dostęp wyłącznie do języka, którym konstruujemy świat.
Zestaw postmodernistycznych przekonań bazuje na antymaterializmie. Jest nowym tekstualizmem, gdzie wszystko oparte jest na słowach. We współczesnym ujęciu tego prądu dodano jeszcze nową rzecz, czyli uczucia. One również są niematerialne. A także subiektywne, przeciwstawiane rozumowi, który dla różnych filozofów był tym, co nas łączy; jest wrodzone i umożliwia nam kontakt z innymi
– tłumaczy dr Katarzyna Szumlewicz w rozmowie z Holistic News.
Słowo „prostytucja” ma pochodzenie łacińskie. Polskie określenie na sprzedawanie swojego ciała to „nierząd” i niesie dużo bardziej pejoratywny wydźwięk. Dziś aktywiści próbują nam narzucić angielski wyraz „sexwork”, które sugeruje, iż jest to praca jak każda inna. Ta językowa modyfikacja w teorii wynika z założenia, że nie powinniśmy stygmatyzować tych, którzy to robią. Niektórzy uważają, że wręcz należy takie osoby bronić, bo na ogół zmusiła je do tego trudna sytuacja materialna.
Sęk w tym, że współczesny dyskurs skupił się na marginalnym wycinku osób, które robią to z wolnego wyboru, z powodu własnych perwersji. I one nagle okazały się bardzo uciskane. Podczas gdy wiemy, iż to, że ktoś się zaczyna parać prostytucją, jest dla niego nieprzyjemne, narusza granice jego intymności. Te osoby boją się w rzeczywistości zupełnie innych rzeczy niż rzekomej „stygmatyzacji”. Przede wszystkim klientów, którzy mogą stosować przemoc oraz alfonsów, którzy każą oddawać im dużą część zarobku
– wyjaśnia dr Szumlewicz.
Polecamy: Przyszłość języka: jak będziemy mówić za 500 lat?
Według „4th Global Report: Sexual Exploitation, Persecution, Repression” 90 proc. osób pracujących w seksbiznesie jest od kogoś zależnych lub musi komuś oddawać część zarobków, a 75 proc. to osoby w wieku 13-25 lat. Dane kryminologiczne mówią wprost: prostytucja to jeden z najniebezpieczniejszych zawodów na świecie. Z największej analizy przeprowadzonej przez Melissę Farley, która przebadała 854 prostytutki z dziewięciu krajów świata wynika, że aż 73 proc. było ofiarami fizycznej przemocy. Ponad połowa (57 proc.) padła ofiarą gwałtu co najmniej raz, a około jedna trzecia została zgwałcona więcej niż pięć razy.
Dr Szumlewicz stawia pytanie:
Jeżeli uznamy, że zarabianie na wykorzystaniu seksualnym swojego ciała to zupełnie normalna rzecz, a w dodatku dużo bardziej opłacalna niż inne, to dlaczego miałabym nie wybrać takiej ścieżki kariery? Albo nie zachęcać do tego swojej córki?
Po pierwsze, wyrażenie „poliamoria” – określające tworzenie kilku relacji romantycznych w tym samym czasie – jest oksymoronem, biorąc pod uwagę to, jak w naszej kulturze definiujemy miłość. W swojej istocie to nic innego jak nazwa na koncesjonowaną zdradę w związkach.
„Poliamoria” brzmi luksusowo. Nie jest już tak, że pan zdradza panią, tylko przypisuje się temu jakiś „wyższy stan świadomości. W dodatku mówimy o zdradzie tak znormalizowanej, że aż nudnej, w której nie ma już poczucia ryzyka. Mamy więc coś, co ma być awangardą seksualnego wyzwolenia, a mnie się kojarzy z tym, że libido w krajach zachodnich wciąż spada. Bo ono potrzebuje przecież ekscytacji
– stwierdza dr Szumlewicz.
Badaczka podkreśla, że „poliamoria” to tylko element układanki, związanej z próbą narzucenia zmian w podejściu do ludzkiej seksualności. W ostatnich latach do opinii publicznej przedarły się też różne nowe nazwy na romans: „one-night stand” (przygoda na jedną noc), „friends with benefit” (znajomi od seksu), „situationship” (niby-związek). A osoba, która uprawia seks z każdym, na kogo ma ochotę, jest przedstawicielem „hookup culture”.
Za normę uznano seksualność kogoś, kto jest w stanie uprawiać seks z każdym zawsze, czyli popęd seksualny u chłopca w wieku 17 lat. Dziś w dyskursie na temat seksu pojawiają się nawet sformułowania jak „demiseksualista” czy „greyseksualista”. Chodzi o to, że te osoby, żeby uprawiać seks, muszą mieć jakąś relację emocjonalną z tą drugą osobą. Czyli coś, co jest właściwe prawie wszystkim kobietom, zostało uznane za jakiś rodzaj nienormatywności
– mówi filozofka.
Według niej obdzieranie seksualności z kulturowych ram i granic jest absurdalne, chociażby dlatego, że bez nich wszystko będzie nam smakowało jak owsianka na mleku, którą jemy codziennie na śniadanie.
Zobacz też:
Pod tym angielskim wyrazem kryje się coś, co pierwotnie nazywaliśmy zboczeniem. Z biegiem czasu zmieniło ono nazwę na „perwersja”, a następnie „parafilia”. Natomiast teraz serwowane jest nam ono pod postacią przyjemnego słówka, które brzmi wręcz pluszowo – „kink”.
Ludzie mają różne preferencje seksualne i nie ma w tym nic złego, jeśli za obopólną zgodą realizują je we własnym łóżku. Natomiast problem leży w tym, że dziś wynosi się je na sztandary.
Dwa lata temu znakiem parady równości w Poznaniu został gołąbek pokoju w uprzęży BDSM. To pokazuje, jak równościowa idea, aby ludzie tej samej płci mogli się kochać, została przeobrażona w zaangażowanie, żeby społecznie akceptowano jeszcze więcej kinku. Co to ma wspólnego z jakąkolwiek emancypacją? Nic! Ale jest normalizacją perwersji. Tym bardziej, że gołąbek pokoju to bardzo uniwersalny, łagodny symbol
– komentuje filozofka.
Ruchy LBGT ostatnimi czasy zmieniły swój przekaz z komunikatu: „Niech nas zobaczą, bo jesteśmy ludźmi równymi innym” na: „Niech nas zobaczą, bo jesteśmy niezwykli, a właściwie lepsi”.
Dr Szumlewicz komentuje:
Ja to nazywam „neo-szlachtą”. Ci nienormatywni stali się lepsi od tych normatywnych. Mówi się na przykład, że ktoś jest „cis”, czyli jest nietranspłciowy. Innymi słowy, jest nudziarzem, w dodatku uprzywilejowanym w tej normie. A ci, dla których emanacja perwersji innych ludzi jest niekomfortowa, nie mają prawa do poczucia własnego dyskomfortu. Oni postrzegani są jako zapóźnieni, a wręcz winni, w końcu popełniają „mikroagresje”.
Neologizm ten opisuje sytuację, gdy ktoś – nawet nieświadomie – swoim zachowaniem sprawi, że jakaś osoba, która identyfikuje swoją przynależność do historycznie marginalizowanych grup społecznych, poczuje się urażona.
W związku z ową subiektywnością „mikroagresją” może być dosłownie wszystko, krzywe spojrzenie lub brak wystarczającej atencji. Według raportu Ośrodka Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego mikroagresją wobec osób homoseksualnych są seriale, w których nie występują osoby homoseksualne. Analogicznie jest wobec osób trans.
Z tych badań Uniwersytetu Warszawskiego wynika, że 98,7 proc. respondentów doznało mikroagresji. Nic dziwnego, skoro osoba homoseksualna, która ogląda film „Sami Swoi”, czuje się zaatakowana. To kuriozalne! Mikroagresje są dziś narzędziem do tego, aby walczyć z osobami, które nie podzielają wizji świata osób przewrażliwionych na swoim punkcie
– podsumowuje dr Szumlewicz.
Dowiedz się więcej: