Nauka
Ziemia straciła siostrę. Badanie Wenus dowodzi, że nie jest podobna
17 grudnia 2024
Dlaczego ludzie w jednym budynku chcą mieszkać, a w innym muszą i cierpią z tego powodu? Czemu architektura niektórych bloków zachęca mieszkańców do kontaktów z sąsiadami, a koncept innych budowli prowokuje do agresji? Czy państwo buduje z troską o swoich obywateli, czy z pomocą architektury pragnie sterować społeczeństwem?
Leon Krier, luksemburski urbanista uważa, że architektura przeżywa kryzys, a wraz z nią zagubione jest społeczeństwo. Bo przecież
jeśli fabryki przyjmują kształt katedr (…) a kościoły wyglądają jak magazyny towarowe, to znaczy, że podstawowe wartości w społeczeństwie znajdują się w stanie kryzysu, gdyż sama natura architektury uległa zagrożeniu.
Z tym twierdzeniem można się zgadzać lub nie, ale trzeba przyznać, że architektura może budzić znacznie trwalsze emocje niż tylko przelotne estetyczne odczucia. Nie wszyscy muszą być świadomi architektonicznego błysku geniuszu zawartego w projekcie kamienicy. Jednak z pewnością wielu chciałoby móc hojnie zapłacić, by zamieszkać w pobliżu i codziennie lepiej się poczuć, patrząc na nią z sąsiedztwa.
Czy zatem można z zamysłem oddziaływać głębiej i szerzej na psychikę społeczeństwa, wykorzystując do tego deskę kreślarską architekta?
W filmie Janusza Zaorskiego z 1981 r. pt. Dziecinne pytania czwórka studentów architektury jako pracę dyplomową zaprojektowała osiedle w niewielkim mieście. Początkowo pełni pasji młodzi ludzie zbierali pochwały za swój śmiały jak na tamte czasy projekt. Dodajmy, projekt pełen małej architektury, zróżnicowanych ze smakiem budynków, użytecznych lokali i ulic planowanych z dbałością o mieszkańców. Ich promotor z uczelni, człowiek wpływowy, zapowiadał, że pieniądze na realizację są zapewnione, zatem wszystko zależało od fantazji architektów, którzy zdawali się, mieli swoje pięć minut. Wkrótce jednak z dnia na dzień zaczęły znikać z projektu kolejne obiekty, wychodzące poza obskurne standardy PRL.
Najpierw z planów wycięto osiedlowe kino, potem przedszkole i basen. Później wypadła szkoła, ośrodek zdrowia oraz place zabaw, wszystkie domy musiały być jednakowej wysokości i z płaskimi dachami. Żadnego detalu, żadnego rzeźbienia budynku. Gdy jeden z młodych architektów zbuntował się przeciwko takiemu porządkowi, usłyszał zarzut, że po prostu nienawidzi wszystkiego, co jest „normalne”.
Owa „norma” architektoniczna, jaką posługiwali się ówcześni notable, obowiązywała niemal w każdym z osiedli tzw. krajów demokracji ludowej. Czy dało się budować inaczej? Oczywiście. Wówczas jednak architektura przestałaby spełniać swoje polityczne i psychologiczne funkcje. Ludzie w masie nie powinni mieć zbyt wysokich aspiracji. Szczytem możliwości musiało być mieszkanie oddane z licznymi niedoróbkami, w bloku zbudowanym z fantazją księgowego i precyzją artysty na rauszu. Własne „m2” mogło się śnić po nocach, ale na nim marzenia miały się kończyć.
Architektura z rozmachem i myślą mogłaby rozbudzić niepotrzebne nadzieje i roszczenia do stylowych gustów, a te były już zarezerwowane dla wąskiej grupy wybrańców władzy.
Przeczytaj też: Trzecia płeć nie istnieje. Nie jest nią hermafrodytyzm
Film Zaorskiego, którego premiera miała miejsce równo miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce, odnosi się m.in. do niespełnionych marzeń i szczytnych idei architektonicznych. Słynny architekt szwajcarskiego pochodzenia Charles-Éduard Jeanneret-Gris, zwany powszechnie jako Le Corbusier rozumiał konieczność budowy wielorodzinnych bloków, szczególnie w zniszczonych wojną miastach Europy.
Inspiracją była dla niego choćby wizyta w Moskwie. Tam przypatrywał się między innymi modernistycznej konstrukcji słynnego budynku, postawionego na przełomie lat 20. i 30., zwanego Narkomfinem, (skrót od patronującemu budowli Narodowego Komisariatu Finansów). To w nim radziecki architekt Moisej Ginzburg chciał jak w jednej kropli skondensować zdobycze komunistycznego spojrzenia na świat.
Pobudki, jak to w komunizmie, tyle dobre w teorii, co katastrofalne w praktyce. Ginzburg chciał dopasować budynek zarówno do rodzinnych potrzeb, jak i indywidualnych ciągot singli. Wszystkich jednak pragnął zanurzyć w samowystarczalnej wspólnocie. Do podtrzymywania ducha owej wspólnoty miały zachęcić dłużące się wewnętrzne ciągi komunikacyjne budynku, współdzielone kuchnie, stołówki czy łazienki.
Na światowych konferencjach radziecki wizjoner zastrzegał jednocześnie, że podobne konstrukcje nie mają na celu łatwiejszego obserwowania obywateli przez służby. Z czasem można było jednak zauważyć, że podobny układ architektoniczny, delikatnie ujmując, nie przeszkadzał w takim procederze.
Wspomniany wcześniej Le Corbusier w rozmowie z Ginzburgiem, miał powiedzieć, że obiekt
jest tak istotnie obarczony błędem i ułomnością, że człowiek czuje się niemal przytłoczony przeszywającym smutkiem na myśl o tym, że kilkaset osób zostanie pozbawionych radości, którą może dawać architektura.
Jednak szwajcarski architekt sam widział potrzebę budownictwa wielorodzinnego na dużą skalę. Stąd jedna z najsłynniejszych budowli tego typu na świecie, Jednostka Mieszkaniowa (Unite d’Habitation) w Marsylii, zwana też Jednostką Marsylską.
W zamyśle blokowi postawionemu na początku lat 50. znów przyświecała idea budowy wspólnotowych budynków mieszkaniowych dla wielu osób. Obiekt w zniszczonej podczas wojny Marsylii wydawał się być strzałem w dziesiątkę.
Samowystarczalny blok, a właściwie system budynków, mieszczący 1600 ludzi z ponad 300 dwupoziomowymi apartamentami, oddanymi w 23 wariantach. Ogromna budowla oparta na pięciu postulatach nowoczesnej architektury, ogłoszonych ćwierć wieku wcześniej. Były to: podniesienie budynku na betonowych słupach, zwanych pilotis; różnorodne rozmieszczenie ścian wewnętrznych zgodnie z potrzebami użytkownika; fasada poszerzona o obrys konstrukcji; okna wstęgowe, dzięki czemu mieszkańcy mają równomierne światło; użytkowy dach, a na nim ogród, chroniący jednocześnie przed zmiennością temperatur.
W centrum systemu budynków postawiono użyteczne lokale, typu kino, knajpki, pralnie czy przedszkola.
Warto przeczytać: Rodzina to jest siła. Dzieci znające swoje korzenie są pewniejsze siebie
Wprawdzie o tak pomyślanych i wyposażonych blokach wspólnotowych można było w PRL oraz innych demoludach tylko pomarzyć, ale i tak Jednostka Marsylska Le Corbusiera w swoim pierwotnym wymiarze nie wyszła poza ramy eksperymentu. Oprócz poważnych obciążeń finansowych, krytyki związanej z wtopieniem tak dużej budowli w lokalny krajobraz, autorzy podobnych koncepcji nie brali pod uwagę czynnika psychologicznego.
Narkomfin czy Jednostka Marsylska nie były już tylko zwykłymi blokami z lokalami użyteczności publicznej. To raczej minimiasta, zjawisko nazwane przez Le Corbusiera „maszyną do mieszkania”. Miejsce, gdzie żyło i z czasem myślało się inaczej.
Życie w samowystarczalnej społeczności, czy po prostu komunie, tylko w planach wygląda różowo. Współdzielone przestrzenie rodziły nie tylko wymuszone sąsiedzkie relacje, ale i problemy, stąd m.in. wzmożona przestępczość w blokach z przemieszaną ludnością.
Dlatego ludzie nie chcą mieszkać w tak ustandaryzowanych mieszkaniach, jeśli nie muszą. Zwłaszcza gdy zamiast dopracowanej i szczytnej koncepcji Le Corbusiera dostali w krajach bloku wschodniego skrajnie uproszczoną wersję „bieda”.
Polecamy: HOLISTIC NEWS: Czy istnieją granice w sporcie wyczynowym?
Od lat 60., z największym natężeniem w kolejnej dekadzie w polskich miastach, podobnie jak w innych krajach socjalistycznych, rosły zatem jeden za drugim bloki z wielkiej płyty. Był to materiał tyle przyspieszający powstawanie bryły budynku, co energochłonny w produkcji, drogi w transporcie i trudny do wykończenia.
Osiedla z bliźniaczymi prostopadłościanami, postawionymi na placach, które jeszcze długo po zakończeniu inwestycji wyglądały jak powierzchnia Księżyca, sprawiały przygnębiające wrażenie. Pogłębiał je wygląd klatek schodowych, wąskich, surowych, rozjaśnionych wątłym światłem z małych okien lub słabych żarówek. Klaustrofobiczne pomieszczenia budziły częściej agresję niż zadowolenie. To niemal wzorcowy przykład niebezpiecznej architektury niekorzystnie wpływającej na psychikę mieszkańców.
Polska architekt, prof. Helena Syrkusowa, współautorka jednego z najbardziej awangardowych osiedli wybudowanych po wojnie w Warszawie z użyciem pełnych ścian zewnętrznych, przyznała w 1980 r.:
Marzę o architekturze rozwijającej, a nie niweczącej radość życia. O architekturze przyjaznej ludziom, nierozerwalnie związanej z krajobrazem. Stawiam na młodzież, która zdaje sobie sprawę, że istnieją różne możliwości, a nie tylko ta jedna uniwersalna wielka płyta. Nie ma przecież idei obowiązujących wszystkich.
Koniec wielkiej płyty na wielką skalę nastąpił dekadę później wraz z projektami deweloperskimi. Fabryki domów przestały się już opłacać. Powstały upragnione nowe możliwości i nowe problemy, bo ciężko zachować zdrowie psychiczne w nowo oddanym budynku z mieszkaniem o powierzchni 15 m kw. Choć są i mniejsze. Czy to znów dla najemców niebezpieczna architektura? Le Corbusier o czymś takim chyba nawet nie chciałby myśleć.
Przeczytaj także: „Przyjaciele jesteście na wojnie”. Jak podbić kraj bez jednego wystrzału