Nauka
Serce ma swój „mózg”. Naukowcy badają jego rolę i funkcje
20 grudnia 2024
Gniew uchodzi za emocję, której należy się wystrzegać. Postrzegany jest jako katalizator konfliktów – od awantur rodzinnych po wielkie wojny między narodami. Jednak w XXI stuleciu coś zaczęło się zmieniać. W społeczeństwach Zachodu gniewne zachowania już nie zamykają politykom drogi do władzy.
Można powiedzieć, że uwalnianie się od gniewnych zachowań to warunek robienia postępów na drodze stawania się człowiekiem cywilizowanym. Ktoś, kto się gniewa, pozostaje zatem barbarzyńcą. Taki przekaz serwują nam ośrodki opiniotwórcze Zachodu, którym powierzono misję wychowania rodzaju ludzkiego. Dostarczają one teoretycznej podbudowy pod zadanie socjalizacji człowieka – polegające między innymi na tym, żeby go nauczyć panowania nad swoimi impulsami. A jedną ze zdobyczy cywilizacyjnych jest kontraktualizm (od słowa „kontrakt”). Zasada, w myśl której każdy spór można rozstrzygnąć bezkonfliktowo – poprzez negocjacje. A w takiej sytuacji gniew w polityce staje się zbędną, negatywną emocją.
W idealnym świecie efekt takiej pedagogiki wypleniłby wszelki gniew. Tyle że oczywiście idealny świat nie istnieje, więc możemy mówić wyłącznie o intencjach i ocenach składających się na kontekst kulturowy, w jakim kształtowany jest człowiek.
Wydaje się, że w mieszczańskim społeczeństwie konsumpcyjnym, które w drugiej połowie XX wieku stało się wzorcem dla ludzkości, człowiek w porywie gniewu jawi się jako ktoś, kto zachowuje się nie dość, że groźnie, to i – kolokwialnie rzecz ujmując – obciachowo. W odbiorze ogółu jest żałosnym dzikusem – niezdolnym do tego, żeby to, co go gryzie artykułować w sposób zrównoważony. Ale czy tak jest nadal?
W Polsce lat 90. kogoś takiego określano mianem „oszołoma”. Politycy, którzy zachowywali się „oszołomsko”, wystawiani byli przez mainstreamowe media na pośmiewisko.
Coś się jednak w XXI stuleciu zaczęło zmieniać. W społeczeństwach Zachodu gniewne zachowania już nie zamykają politykom drogi do władzy. Jesteśmy świadkami tego, jak gniew przestaje być traktowany wyłącznie jako przejaw żenującej bezsilności. Na Zachodzie coraz częściej okazują go elitom masy rozczarowane „uśmiechniętymi” demokracjami. A symbolem nowego stanu rzeczy może być Donald Trump.
Odkąd w roku 2015 zaczął się on ubiegać o nominację Partii Republikańskiej do startu w zbliżających się wówczas amerykańskich wyborach prezydenckich, jego sposób bycia pozostaje w świecie przedmiotem gorących dyskusji. Trump od początku walki o Biały Dom epatował gniewem w polityce. Nic sobie nie robił z politycznego savoir-vivre’u. Natomiast z premedytacją podgrzewał antyestablishmentowe nastroje amerykańskiego ludu. Społeczeństwa, które wściekłe było na to, że jego kraj zalewa niekontrolowana imigracja z Meksyku, a globalne korporacje przenoszą miejsca pracy z USA do innych państw.
Niegdyś ludzi dających upust swojemu motywowanemu politycznie gniewowi można było zawstydzać opowieściami o tym, że są obywatelsko niedojrzali, ponieważ zamiast rozmawiać – krzyczą. Obecnie już to coraz mniej się sprawdza.
Warto przeczytać: Barwna historia. Nie zawsze musi być kolorowa
Kiedy dziś w mediach wybrzmiewa krytyka pod adresem Trumpa, to często dotyczy ona nie jego programu politycznego, lecz tego, że się gniewnie zachowuje. W takich sytuacjach jest on piętnowany za to, że nie gryzie się w język. Czyli nie tylko za treść swoich wypowiedzi, lecz również, a może przede wszystkim, za ich formę. I widać, że forma ta się bardzo podoba dużej części społeczeństwa amerykańskiego. A jest to wielkość na miarę liczby głosów potencjalnie wystarczającej do wygrania tegorocznych wyborów prezydenckich w USA. Gdyby bowiem agresywne komunikaty Trumpa nie spotykały się z masowym aplauzem, to przecież zachowywałby się on zgoła inaczej.
Niewątpliwie mamy do czynienia z politykiem, który wyznacza pewien trend. A jest tak też dlatego, że nie jest on kimś spoza amerykańskiego politycznego systemu, lecz z samego jego wnętrza. Sam należy do elit USA. Posiada w swoich zasobach narzędzia, które decydują o sile jego oddziaływania (pozycja społeczna, pieniądze, kontakty). Przeciwnicy Trumpa zarzucają mu, że z tego powodu jest on w swoim „populizmie” niewiarygodny. Tyle że politykowi temu jego przynależność do elit USA, nie stoi na przeszkodzie, aby mieć realnie „chemię” z ludem amerykańskim.
Rzecz jasna podejmując zagadnienie gniewu, nie można abstrahować od podstaw psychologii. W ich świetle tłumienie każdej emocji ma swoją cenę. Może być szkodliwe dla zdrowia psychicznego i fizycznego. Tłumiony gniew nie znika, lecz odkłada się w organizmie i skutkuje rozmaitymi dolegliwościami.
Dlatego w tej sprawie psychologia poszukuje złotego środka: jak socjalizację człowieka pogodzić z koniecznością rozładowywania napięć emocjonalnych, których w normalnym życiu nie da się przecież uniknąć.
Tyle że problem, o którym tu mowa wykracza poza psychologię. Dobitnie możemy się o tym przekonać, czytając znakomity opasły esej amerykańskiego filozofa Harveya C. Mansfielda Męskość (książka jest z roku 2006, ale dopiero w 2023 ukazała się po polsku w przekładzie Elizy Litak).
Autor odwołuje się w nim do dialogu filozoficznego Państwo Platona. To dzieło zaś zawiera rozważania nad ideałem sprawiedliwego miasta, w których pada termin thymos. Jak pisze Mansfield, tym pojęciem antyczny grecki mędrzec określił „właściwą psom skłonność do ataku”, która miałaby charakteryzować „strażników czy też władców sprawiedliwego [zaprojektowanego przez Platona] miasta”.
Dalej w Męskości czytamy: „Pies broni samego siebie, swego pana oraz swojego terytorium – a zatem thymos stanowi tę część ludzkiej duszy, która odpowiada za pełnienie analogicznych, obronnych funkcji. Podobnie jak pies broni swego pana, tak „psia” część ludzkiej duszy chroni wyższe od siebie ludzkie cele. Paradoks polega na tym, że to niższa część broni wyższej, w ten sposób potwierdzając jej wartość. Zamiast pozwolić, by rozum bronił samego siebie poprzez wykładanie zasad i uważną argumentację, rozumna osoba często popada w gniew. Dzieje się to wtedy, gdy jej thymos bierze na siebie zadanie bronienia swego pana, czyli rozumu”.
W kolejnych fragmentach swojego eseju Mansfield wskazuje przełom, który został zapoczątkowany wraz z nowożytnością. Thymos zaczął tracić rację bytu. Cnoty, którym służył, zostały bowiem zdewaluowane.
Polecamy: HOLISTIC NEWS: Czy istnieją granice w sporcie wyczynowym?
Ta dewaluacja cnót – zdaniem autora Męskości – to rezultat rewolucji kulturowej, którą zainicjował Niccolò Machiavelli słynną rozprawą epoki renesansu Książę. Wywód tego myśliciela politycznego i dyplomaty z Florencji brzmi w dużym uproszczeniu tak: człowiek nie powinien zwracać się ku jakimś abstrakcyjnym celom (cnotom), lecz skoncentrować się na tym, co konkretne i przyziemne. Dlatego nad dążenie do doskonałości moralnej należy przedkładać skuteczność. Po co walczyć, skoro można negocjować?
Thymos był domeną rycerstwa. Został on wyparty przez racjonalną kontrolę, która jest orężem mieszczaństwa. Jak już zostało powiedziane, obecnie Zachód socjalizuje ludzi ku kontraktualizmowi. Przede wszystkim ma to znaczenie w przypadku mężczyzn. Są oni wychowywani do wyzbywania się gniewu.
To jest jednak ścieżka donikąd. Natury nie da się oszukać. Gniew tłumiony przez mieszczańską racjonalną kontrolę, oddawany jest na służbę siłom destrukcyjnym. One kłębią się i w człowieku, i w społeczeństwie. Jeśli gniew pozostanie „bezrobotny”, to właśnie te siły będą go „zatrudniać”.
Starożytni Grecy mieli takiego stanu rzeczy świadomość. Ale oni się nie bali tego, że thymos zburzy im spokój. Nie żywili bowiem złudzeń co do ludzkiej kondycji. Dlatego, zamiast dociekać, jak dla zdrowia psychicznego i fizycznego rozładowywać gniew – co współcześnie czynią psycholodzy – zaprzęgali go w służbę cnotom.
Przeczytaj inny tekst autora: Samotność Rumunii. Od Draculi do Ceaușescu i czasów współczesnych