Nauka
Roboty sprzątające AI i ChatGPT. Sztuczna inteligencja na co dzień
20 listopada 2024
Widok chorego dziecka, którego stan się pogarsza, jest dla rodziców wielkim dramatem. Pomijając śmierć, gorzej już chyba być nie może. Jednak urzędnicy i lekarze z wielu krajów udowadniają, że jest inaczej. Można przecież stracić wpływ na leczenie lub w ogóle utracić dziecko. A wszystko w świetle prawa i z pomocą tak zwanego — przeniesionego zespołu Münchhausena
Münchhausen Syndrome by Proxy (MSbP — Przeniesiony zespół Münchhausena) to pojęcie, użyte po raz pierwszy w latach 70. ubiegłego wieku przez brytyjskiego pediatrę prof. Roya Meadowa. Opisał on zaburzenia ludzi, maltretujących swoich podopiecznych. Zwykle zachodzi to w przypadku relacji matki z dzieckiem, ale w grę wchodzi także znęcanie się nad pozostającymi pod opieką dorosłymi ludźmi. Cierpiąca na to zaburzenie mama, wyglądająca na pełną poświęcenia, może wmawiać dziecku schorzenia, pogłębiając jego dolegliwości, a nawet doprowadzając do śmierci.
Prof. Meadow, wyjaśniając problem, opisał dwa przypadki kobiet, których zaburzenia określił mianem MSbP. Pierwsza z nich zgłaszała niepokojący objaw u dziecka, jakim jest krwiomocz, jednak żadne badania tego nie potwierdziły. Zdecydowano się zatem na leczenie psychiatryczne matki, co przyniosło pozytywne efekty. Z kolei działanie drugiej kobiety zakończyło się tragedią. Lekarze zdiagnozowali u jej dziecka nawracającą hipernatremię, tj. za duże stężenie sodu w surowicy krwi. Mały pacjent zmarł z powodu zaburzeń elektrolitowych, a po latach matka przyznała się, że truła dziecko solą kuchenną.
Powodem takich zachowań i wynikających z nich przestępstw może być chęć skoncentrowania uwagi na sobie, ponieważ otoczenie, czy to służba zdrowia, czy to sąsiedzi, ogniskują swoje zainteresowanie lub współczucie na prześladowcy.
Szokujące i sensacyjne przypadki, szybko przykuwają uwagę mediów, a ich upiorny charakter utrwalano w filmach. Magazyn Bustle opublikował ranking 15 najbardziej znanych produkcji z wątkiem Zespołu Münchhausena. Wśród nich nie mogło zabraknąć klasyka gatunku, thrillera „Szósty zmysł” z Brucem Willisem w roli głównej. W filmie duch dziewczynki zdradza tajemnicę jej śmierci innemu dziecku, by uchronić przed podobnym losem swoją młodszą, żyjącą jeszcze siostrę. Zmarła dziewczynka była systematycznie truta przez macochę, otoczoną współczuciem i podziwianą za hart ducha.
Doniesienia o rzeczywistych przypadkach są popularne i efektowne. Problem w tym, że opisane przez prof. Meadowa objawy świadczące o zaburzeniu, nie są do końca jednoznaczne. Zatem, jak twierdzi część naukowców, można je łatwo nadinterpretować i dopasowywać do obowiązującego prawa.
Późną jesienią ub.r. do Polski trafiło holenderskie małżeństwo z kilkunastomiesięczną córeczką Olivią. Pora roku sugeruje, że nie była to wakacyjna wyprawa. I słusznie. Holendrzy uciekli przed opiekuńczymi służbami swojego państwa. W przeciwnym razie mogliby na zawsze utracić dziecko.
Kłopot zaczął się od zatwardzenia dziewczynki. Dwaj niezależni medycy wydali taką samą diagnozę i przepisali odpowiednie leki. Gdy prowadzący leczenie gastrolog poszedł na urlop, jego rolę przejęła lekarka o innej specjalizacji. Nie uznała dotychczasowej kuracji i wprowadziła swój sposób leczenia. Od tej pory stan małej, jak relacjonuje matka, systematycznie się pogarszał. Rodzice – Nicole i Casper – postanowili zatem zrezygnować, choć z części zaleceń nowej pani doktor. Tego dla lekarki było już za wiele.
Przeczytaj także: Sto lat „praw dziecka”. Deklaracje a rzeczywistość
Działanie matki uznała za wrogie zarówno w stosunku do niej, jak i do dziecka. Natychmiast doniosła o sprawie do Veilig Thuis (VT – „Bezpieczni w domu”), holenderskiego urzędu pomocy socjalnej, ścigającego nadużycia wobec dzieci. Urzędnicy zbadali historię badań małej Olivii, jej matki, jak i babki. W efekcie stwierdzili, że obie kobiety bardzo chętnie korzystały z porad lekarza i systematycznie wykonywały badania. Wniosek był nader prosty: obie cierpiały na Zespół Münchhausena i przenosiły zaburzenie na kilkunastomiesięczne dziecko.
Na nic zdała się dokumentacja medyczna, z której jasno wynikało, że babcia dziecka zmaga się z genetyczną chorobą płuc, co wymaga częstych badań. Z kolei mama małej, oprócz dziedzicznej skłonności do podobnych schorzeń, bierze udział w biegach maratońskich i innych wyczerpujących dyscyplinach, co również jest powodem częstych badań. Dochodzenie urzędników i funkcjonariuszy zmierzało w kierunku odebrania dziecka rodzicom. Oczywiście dla jego dobra. Po kolejnych perypetiach związanych z procedurami Veilig Thuis, młode małżeństwo usłyszało od kilku niezależnych prawników zgodną ocenę sytuacji: – Nie macie z nimi szans.
Holenderska rodzina uciekła zatem do Polski, kierując się lekturą artykułów, z których wynikało, że nad Wisłą prawo i zwyczaje są inne. Wiedzieli też, że nie będą pierwszą holenderską rodziną, która wybrała taką drogę. Polski sąd odrzucił Europejski Nakaz Aresztowania małżeństwa wystawiony przez holenderski wymiar sprawiedliwości.
Królestwo Niderlandów nie jest jednak jedynym państwem, w którym z taką swobodą interpretacji podchodzi się do syndromu MSbP. W Wielkiej Brytanii wydano setki wyroków w oparciu o podobną diagnozę. Ponad 250 z nich zostało zaskarżonych, a sam autor pojęcia Przeniesionego Syndromu Münchhausena był w centrum uwagi z powodu przynajmniej trzech głośnych procesów. Chodziło o matki: Sally Clark, Angelę Cannings i Donnę Anthony, które zostały skazane za zabójstwa swoich dzieci na wieloletnie wyroki więzienia, a pierwsza z nich na dożywocie. Biegłym w ich sprawach był prof. sir Roy Meadow. Wszystkie trzy, po latach spędzonych za kratkami, zostały uniewinnione.
Zobacz wideo:
Koncepcja brytyjskiego naukowca nie jest pozbawiona sensu i uznaje się, że dzięki jego badaniom wiele dzieci uniknęło ciężkich schorzeń, a nawet uratowało życie. Jednak równie wielu ekspertów podważa podstawy naukowe syndromu, uznając, że podobne rozpoznanie może być jedynie wskazówką, a nie przesądzającą diagnozą. Ich zdaniem o niedokładności badań świadczy choćby prawo Meadowa, dotyczące kolejnych zgonów w rodzinie: „Jedna nagła śmierć niemowlęcia to tragedia, dwie są podejrzane, a trzy to morderstwo. Chyba że udowodniono inaczej”.
Niemiecka socjolog, dr Bernadette Jonda opisała przypadki kobiet i ich dzieci, które padły ofiarą nadinterpretacji rzekomych objawów zespołu chorobowego MSbP. W 2004 r. w Niemczech głośna była sprawa Petry Heller i jej syna Eneasza. Kobieta, będąc w ciąży, zachorowała na boreliozę po ukąszeniu kleszcza. Zarówno ona, jak i jej syn, który zaraził się jeszcze w łonie matki, cierpieli na powikłania po boreliozie — matka na schorzenia neurologiczne, a chłopiec miał wciąż kłopoty ze stawami. Nauczycielka w szkole dziecka uznała go jednak za symulanta. Gdy matka zażądała poświęcenia większej uwagi 9-latkowi ze względu na stan zdrowia, szkoła postanowiła działać prewencyjnie i zawiadomiła… Jugendamt, niemiecki urząd ds. młodzieży, swoimi kompetencjami odpowiadający holenderskiemu Veilig Thuis.
Zobacz także: Edukacja seksualna w szkołach. Fundacje celebrytów wspierają seksbiznes kosztem dzieci
Na reakcję urzędników nie trzeba było długo czekać. W asyście policjantów odebrano matce chłopca, a ją samą skierowano do zakładu psychiatrycznego. Dokumentacja medyczna, którą przedstawiła matka uznano za nieistotną. Stwierdzono, że Petra Heller celowo szkodzi dziecku, symuluje swoje i jego choroby, doprowadzając do złego leczenia. Po trzech latach Wyższy Sąd Krajowy w Bambergu oczyścił kobietę ze wszystkich zarzutów. Jednak to nie zamknęło sprawy, bo urzędnicy nie dawali za wygraną. Mimo orzeczenia sądu nie zezwolili na powrót Eneasza do matki, powołując się na orzeczenia sądów niższego szczebla. Ostatecznie kobieta mogła utrzymywać z synem ograniczony kontakt listowny. Ale i to pod kontrolą i cenzurą Jugendamtu.
Chłopiec już nigdy nie spotkał się z matką. Gdy po ukończeniu 18 lat mógł to wreszcie zrobić, nie oglądając się na swoich urzędowych opiekunów, kobieta zmarła w wieku 50 lat. Przyczyną śmierci były powikłania spowodowane boreliozą, którą miała wcześniej symulować.
Zrozpaczone rodziny, które w podobny sposób tracą dzieci, próbują odzyskać je na ścieżce prawnej. Gdy ta droga zawodzi, a urzędnicy z placówek socjalnych, nie są skłonni do zmiany decyzji, rodzice starają się nagłośnić sprawę w mediach. I tu mogą wpaść w pułapkę, ponieważ rozgłos, czyli chęć zwrócenia na siebie uwagi, może być uznany za objaw MSbP.
Rodzicom ciężko wyjść z błędnego koła, ponieważ zachowanie spokoju, choćby na sali sądowej, może również stawiać ich w złym świetle. Dr Helen Hayward-Brown, socjolog i antropolog medycyny, opisująca przypadki fałszywych lub skrajnie wątpliwych oskarżeń w związku z MSbP, przytoczyła scenę z podobnego procesu w Australii. Lekarz zeznający jako biegły zwrócił się bezpośrednio do siedzącej na ławie oskarżonych, zachowującej spokój matki: „Inni mogą postrzegać twoje opanowanie w sądzie jako siłę, ja natomiast postrzegam to jako kolejny dowód twojego oddzielenia się od rzeczywistości”. Ów lekarz nigdy się z nią nie konsultował i widział ją tylko raz w sądzie.
Ważny temat:
Zdaniem dr Hayward-Brown lista wskaźników, które mogą służyć jako potwierdzenia MSbP, jest wykorzystywana przez lekarzy do pochopnej krytyki kobiet. Australijska socjolog przytacza niektóre z nich wraz z wątpliwościami, które ze sobą niosą.
Na przykład umiejętność rodziców posługiwania się terminologią medyczną może świadczyć o chęci podstępnego zmuszenia do koncentracji na swoich argumentach. Pasuje też jednak do wszystkich inteligentnych i zaniepokojonych rodziców. Irytacja rodziców na lekarzy, według niektórych może być objawem MSbP, ale może być też naturalną reakcją na ostentacyjne lekceważenie obaw rodziców. Kontakt i konsultacje z innymi rodzicami mogą być wykorzystane jako chęć eksponowania własnego ego, ale to również właściwa wszystkim chęć szukania pomocy u innych doświadczonych podobnym losem osób.
Szanse rodziców w starciu z urzędnikami są niewielkie i maleją jeszcze mocniej, gdy ci drudzy dostają wsparcie od lekarzy, którzy nie dość wnikliwie badają każdy przypadek. Matka, która walczy o to, by nie odebrano jej dziecka musi udowodnić, że nie jest obciążona Przeniesionym Syndromem Münchhausena. Jeśli wkłada w to wszystkie siły, może spotkać się z zarzutem, że chce się w ten sposób postawić w centrum zainteresowania, co z kolei jest objawem syndromu Münchhausena.
Dodatkowo, jak zaznacza dr Helen Hayward-Brown, niepokojący jest fakt, że lekarze stosują swego rodzaju szantaż, nakłaniając matki, by przyznały się do MSbP, w przeciwnym razie odzyskanie dzieci jest, jak mówią, mało prawdopodobne.
Z tego błędnego koła można się wydostać jedynie poprzez bardzo wnikliwe badanie każdego przypadku i dalsze prace nad różnymi postaciami syndromu. W przeciwnym razie wyroki wydawane w podobnych procesach mogą być równie wiarygodne, co zmyślone opowieści literackiej postaci barona Münchhausena.
Polecany tekst: