Humanizm
Najpierw intuicja, potem kultura
20 grudnia 2024
Rośnie liczba zabójstw obrońców przyrody. Obecnie jest to najbardziej niebezpieczny rodzaj społecznego aktywizmu na świecie. W ciągu dekady zamordowanych zostało około dwóch tysięcy działaczek i działaczy. Kolejne tysiące padły ofiarami przemocy, zastraszania i sądowych prześladowań.
Co roku, jesienią, w Meksyku odbywa się olśniewający spektakl, który UNESCO wpisało na listę naszego wspólnego ludzkiego dziedzictwa. Do El Rosario przylatują zimować bowiem miliony motyli monarchów. Jest ich tak dużo, że zielone lasy zmieniają kolor na pomarańczowo-czarny. Przylatują z północy, z odległej Kanady, w ciągu jednej podróży rodzą się i umierają cztery pokolenia tych niestrudzonych owadów. Według tradycyjnych lokalnych wierzeń są duszami zmarłych.
Położone na wzgórzach stanu Michoacán El Rosario jest częścią rezerwatu motyli królewskich Mariposa Monarca. W jeden styczniowy poniedziałek 2020 r. znaleziono tam ciała dwóch mężczyzn zajmujących się ochroną monarchów.
Dziś naukowcy ostrzegają, że motyle mogą nie przetrwać. Na zagrożenia składają się kryzys klimatyczny, który zakłóca pogodę i ekosystemy, wycinka lasów oraz plantacje awokado, których właściciele, chcąc sprostać rosnącemu popytowi z Europy i Ameryki Północnej, ostrzą sobie zęby na nowe tereny pod uprawy. Do tego dochodzi stosowanie pestycydów.
Homero Gómez Gonzáles mieszkał w El Rosario. Jego rodzina, tak jak wiele innych w tym regionie, od pokoleń trudniła się wycinką drzew. On sam jednak sprzeciwił się tradycjom i interesom. Przekonywał do ochrony habitatu monarchów i do zarabiania na turystyce. Ciało Gonzalesa znaleziono 29 stycznia 2020 r. Trzy dni później trafiono na zwłoki lokalnego przewodnika Raúla Hernándeza Romero.
Śledczy nie przesądzają, czy ich śmierci są powiązane, nie wiadomo też, jakie były motywy zabójców. Faktem jest, że w 2019 r. w wyniku tzw. wojny narkotykowej zginęło w Meksyku ok. 35 tys. ludzi. Michoacán jest epicentrum działalności karteli, które korumpują instytucje, wchodzą w sojusze z drwalami, a ostatnio inwestują także w plantacje awokado.
Obecnie Meksyk jest jednym z najbardziej niebezpiecznych krajów dla obrońców przyrody. Jak podaje organizacja Global Witness, w 2018 r. zginęło tam 14 działaczy. Wśród nich był Julián Carrillo, który protestował przeciwko planom budowy kopalni w stanie Chihuahua. Wcześniej zabitych zostało pięciu członków jego rodziny.
Warto przeczytać: Jak projektować miasta? Z myślą o naturze
Gdy coraz głośniej rozbrzmiewają wezwania do ochrony przyrody, rośnie też liczba ataków na jej obrońców. Na przykład w styczniu 2020 r. grupa uzbrojonych mężczyzn zaatakowała Rezerwat Bosawás w Nikaragui, drugi po Amazonii największy las deszczowy w Amerykach. Zginęło sześcioro rdzennych działaczy, a dziesięciu zostało porwanych, gdyż społeczność lokalna utrudniała dostęp do drewna i złota. Według raportu organizacji Global Witness Jak rządy i biznes uciszają obrońców ziemi i środowiska w 2018 r. na całym świecie zamordowanych zostało 164 obrońców przyrody.
Natomiast organizacja Frontline Defenders alarmuje, że „prawdopodobieństwo, że obrońcy przyrody padną ofiarą ataku (w 2018 r.) było trzy razy większe niż w przypadku aktywistów zajmujących się innymi tematami. Kobiety, szczególnie we wsiach oraz z rdzennych społeczności, zazwyczaj są na pierwszej linii frontu. Brakuje im jednak zasobów, kontaktów i mocy, by przeciwdziałać atakom, które często nie są nawet rejestrowane”. Z najnowszego raportu tej organizacji wynika, że „obrona ziemi, środowiska i praw społeczności rdzennych pozostaje najbardziej niebezpieczną działalnością aktywistyczną”.
„Gdy na świecie rośnie popyt na drewno, olej palmowy i minerały, rządy, firmy oraz gangi w poszukiwaniu zysków rutynowo kradną ziemię i niszczą ekosystemy. Ludzie, którzy żyją na tych terenach, się sprzeciwią, mają przeciwko sobie prywatne firmy ochroniarskie, służby państwowe, płatnych zabójców, a w przypadku mniej brutalnych konfrontacji drużyny agresywnych prawników” – podsumowuje Global Witness.
Najwięcej ataków ma miejsce w krajach Ameryki Łacińskiej, Azji Południowo-Wschodniej czy Afryki. Tam zachowały się jeszcze nietknięte ekosystemy, instytucje państwowe są słabsze, a korupcja i bezkarność sprawców zabójstw jest większa. Tymczasem presja na zasoby i surowce rośnie.
Jednym z najniebezpieczniejszych krajów dla obrońców przyrody są Filipiny. „Filipińska armia jest powiązana z zabójstwami wielu działaczy. System sprawiedliwości kraju zajmuje się kryminalizowaniem i zastraszaniem działaczy, a skorumpowani urzędnicy pozostają bezkarni” – czytamy w raporcie Global Witness. Dalsze miejsca w tym niechlubnym rankingu zajmują Kolumbia, Indie, Brazylia, Gwatemala
i Meksyk. Najwięcej osób zginęło, protestując przeciwko projektom wydobywczym, agrobiznesowi, inwestycjom wodnym, wycince drzew i kłusownictwu.
Możliwe, że rzeczywista liczba zabitych jest jeszcze większa, gdyż do przestępstw dochodzi daleko od dużych miast. W miejscach, gdzie nie można liczyć ani na media, ani na państwo. Tysiące ludzi zostało też uciszonych poprzez odcięcie finansowania, brutalne ataki, aresztowania, groźby i pozwy. Informacje o tym jeszcze rzadziej trafiają do mediów. Tymczasem złamanie jednej osoby może prowadzić do zastraszenia całej społeczności.
Cytowane organizacje zaznaczają, że wzrost przemocy można też wiązać z „trendem ku populistycznej polityce opartej na nacjonalizmie i neoliberalizmie”. Najczęściej w tym kontekście przytaczani są prezydenci Brazylii (Jair Bolsonaro), Filipin (Rodrigo Duterte) i USA (Donald Trump), ostentacyjnie pogardzający słabszymi, hołubiący siłę i krótkoterminowy zysk. Prawa społeczności rdzennych czy ochrona lasów i zbiorników wodnych to dla nich „spisek gendera z Marksem”. Projekt ustawy otwierającej rdzenne ziemie na kopalnie, projekty wodne czy działalność rolniczą Jair Bolsonaro uznał za spełnienie snu, podczas gdy rdzenne społeczności mówiły o „ekocydzie”, czyli całkowitej zagładzie środowiska.
Global Witness za największych wrogów obrońców przyrody uznaje korporacje oraz instytucje państwowe, które coraz częściej kryminalizują działalność aktywistów. Organizacja precyzuje, że „ataki często poprzedza kampania zniesławiania, obrońcy są przedstawiani jako zdrajcy, terroryści i przestępcy, którzy są przeciw rozwojowi i państwu”. Występuje także ścisły związek między atakami internetowymi i następującą po nich rzeczywistą przemocą zaczynającą się od włamań, pobić, a niekiedy prowadzącą do śmierci aktywistów.
Dowiedz się więcej: Płoną lasy Amazonii. Bolsonaro obwinia ekologów
Komitet Ochrony Dziennikarzy (CPJ) alarmował też w ubiegłym roku, że przemoc spotyka coraz częściej dziennikarzy, którzy prowadzą ekośledztwa. Według części źródeł w ostatnich latach z tego powodu życie straciło co najmniej 16 dziennikarzy. Inne źródła podają liczbę aż 29 takich przypadków. Wiadomo też, że wielu było zastraszanych i prawnie ściganych. Według CPJ pisanie o grabieży ekosystemów, to – po wyjazdach na wojnę – najbardziej niebezpieczna aktywność dziennikarska.
Dziennikarze odgrywają kluczową rolę, bo pomagając nagłaśniać konflikty, mogą uratować ekosystem, lecz także życie czy wolność ludzi. Dominga Gónzález Mártinez, 61-letnia rdzenna mieszkanka Meksyku, sprzeciwiała się prywatyzacji wody. Gdy strumień z lokalnej rzeki Texcaltenco został skierowany w kierunku międzynarodowej plantacji kwiatów, mieszkańcom zaczęło brakować wody. Kobieta 10 lat spędziła w areszcie bez wyroku, po czym, razem z pięciorgiem innych aktywistów została skazana na 50 lat więzienia za zabójstwo. Dopiero po nagłośnieniu tej sprawy w mediach sąd uniewinnił działaczy.
Również na kontynencie afrykańskim toczą się liczne konflikty o ziemię, a mówienie o nich jest śmiertelnie niebezpieczne. Godfrey Luena z Tanzanii, który nagłośnił sprawę nielegalnej grabieży ziemi swojej społeczności, był zastraszany i zatrzymywany. W 2018 r. został zamordowany.
Organizacja Cultural Survival podkreśla, że szczególnie narażeni na przemoc są rdzenni mieszkańcy zagrożonych terenów. Ich społeczności mieszkają na tych ziemiach od zarania dziejów i zdołały uchronić tradycje przed urawniłowką państw narodowych i globalizacji. Często ludzie ci są marginalizowani i dyskryminowani przez odczuwających „wyższość cywilizacyjną” potomków Europejczyków.
W ubiegłym roku w Ameryce Łacińskiej zginęło 29 przedstawicieli rdzennych społeczności, a specjalna wysłanniczka ONZ Vicky Tauli Corpuz alarmowała, że to już „globalny kryzys”. Tragedie te uderzają również w zdrowie i życie pozostałych mieszkańców Ziemi, gdyż, jak podkreśla ONZ-etowski Międzyrządowy Panel ds. Klimatycznych (IPCC), rdzenne społeczności odgrywają kluczową rolę w walce z kryzysem klimatycznym.
Ludzie ci stanowią niewiele ponad 6 proc. światowej populacji, 70 proc. z nich mieszka w regionie Azji i Pacyfiku. Większe skupiska znajdują się także w Afryce i Ameryce Łacińskiej. Rdzenne społeczności żyją w niezwykle różnorodnych przyrodniczo miejscach, które uchroniły się przed „postępem cywilizacyjnym”. Szacuje się, że na ich ziemiach znajduje się 80 proc. globalnej bioróżnorodności! Sposoby życia rdzennych wspólnot są związane z przyrodą w sposób niewyobrażalny np. dla mieszkańców Europy. Ich walka o kulturę czy prawa jest więc często ściśle związana z ochroną przyrody. Dlatego tak ważne jest uregulowanie statusu ziem na których żyją od tysięcy lat, zwłaszcza że niektóre państwa nadal nie uznają ich praw do tych terenów.
„Ci, którzy ryzykują życie w obronie ziemi i przyrody, niosą też ważne przesłanie o tym, że nasze wzorce konsumpcji i produkcji muszą się radykalnie zmienić” – podkreśla Global Witness. Oznacza to, że istotne są indywidualne decyzje konsumenckie, ale jeszcze ważniejsza jest presja na korporacje, instytucje finansowe oraz rządy, które mają sprawczość regulacyjną i policyjną. Skuteczna presja może prowadzić do opracowywania międzynarodowych, narodowych i korporacyjnych regulacji w zakresie ekologii i praw człowieka. Przede wszystkim zwykli ludzie muszą przerwać milczenie.
Związki przyczynowo-skutkowe między kryzysem klimatycznym, przemocą wobec działaczy, rabunkową gospodarką a handlem pozostają często poza świadomością mieszkańców bogatszej części świata, choć to również my konsumujemy owoce tych rabunków.
Gdy latem ubiegłego roku wielu mieszkańców Europy z przerażeniem obserwowało pożar Amazonii, ogień krytyki skierowano wówczas w prezydenta Bolsonaro, który ogranicza ochronę lasów oraz rdzennych mieszkańców. Ale należy też podkreślić, że – w uproszczeniu – Amazonia płonęła, bo jemy coraz więcej mięsa, a część pożarów została wywołana przez hodowców bydła, których zwierzęta potrzebują pastwisk i soi. Część tego mięsa trafia również do Europy.
To jak nasz rosnący apetyt nakręca brutalną i nielegalną grabież ziemi, dobrze widać na filipińskiej plantacji bananów globalnego giganta Dole (jego owoce znajdziemy również w sklepach w Polsce). Właścicielem Dole Asia jest japońska korporacja wspierana przez Japoński Bank Rozwoju, amerykański bank JP Morgan oraz inwestora z Hongkongu. Jak ustaliła Global Witness, Dole podnajmuje grunty od lokalnego producenta broni, który rzekomo dzierżawi ją od lokalnych społeczności. Te jednak przekonują, że nigdy się na to nie zgodziły. A ci, którzy protestowali, byli bici, tracili domy w pożarach albo lądowali za kratami.
Organizacje pozarządowe raz za razem wzywają korporacje, by wzięły większą odpowiedzialność za przestrzeganie reguł w łańcuchach dostaw przez swoich kontrahentów. Rządy i globalne firmy często przekonują, że ich projekty w uboższych regionach są dobrodziejstwem dla mieszkańców, sprzyjają rozwojowi, tworzą miejsca pracy i zwiększają wpływy do budżetu. Czasem to prawda, często jednak pieniądze trafiają jedynie na konta inwestorów, a lokalni mieszkańcy pozostają z zatrutą glebą i wodą.
Często są to złożone dylematy rozwojowe, a rozwiązania nie są jednoznaczne. Jednym z najbardziej oczywistych sposobów radzenia sobie z tymi problemami jest włączenie lokalnych wspólnot w proces decyzyjny, który, oprócz krótkoterminowych zysków, będzie uwzględniał również długookresowe koszty wody, lasów, powietrza czy zdrowia ludzi. Ocena projektów inwestycyjnych musi bowiem uwzględniać dobrostan przyrody oraz prawa i aspiracje ludzi.
Rozwój – coraz częściej przekonują społecznicy i ekonomiści – nie zawsze musi być synonimem wzrostu PKB i rosnącej konsumpcji. Coraz wyraźniej widać, jak destrukcyjne są nierówności społeczne, brudne powietrzne czy „ekologiczna grabież” oraz jak ważne są instytucje publiczne chroniące środowisko, edukacja czy prawa człowieka.
Kryzys klimatyczny wymusza przemyślenie narodowych i międzynarodowych regulacji, systemów podatkowych oraz umów handlowych. Konfrontuje nas też z globalnymi współzależnościami, w tym z pytaniem o globalną solidarność. Jak bardzo nasz los związany jest z walką grupy ludzi gdzieś w Nikaragui? Jak bardzo czujemy się współodpowiedzialni? Czy możemy coś zrobić? Powinniśmy? Musimy?