Prawda i Dobro
Żony są wspólne. Tak bolszewicy przynieśli kobietom rewolucję
06 listopada 2024
Problemy mieszkalnictwa należą do tej grupy tematów, które w Polsce cyklicznie wracają do debaty publicznej. Jeśli w ostatnim czasie nie mówiło się o kolejnej szemranej inwestycji budowalnej lub po prostu coraz ciaśniejszych mikrooapartamentach, to możemy być pewni, że niebawem poznamy kolejną odsłonę tego samego problemu. Jednak krążąc wokół szybujących cen metra kwadratowego M3, umykają nam marginesy debaty. Tymi marginesami są grzyby, rośliny i zwierzęta – równie ważni mieszkańcy miast. O projektowanie przestrzeni z myślą o środowisku upomina się urbanistyka wielogatunkowa.
Czas lockdownu w trakcie pandemii koronawirusa SARS-CoV-2 dał nam zbiorowe doświadczenie tego, co w psychoanalizie Freuda określane jest powrotem wypartego. Elementem, który miał pozostać w ryzach, a tymczasem w biały dzień wydostał się na ulice – była natura. Do dziś szokują nas uchwycone okiem kamery zwierzęta spacerujące środkiem opustoszałych miast.
Puma w Santiago, stolicy Chile, stado saren niespiesznie spacerujących Krupówkami, ryby widoczne w weneckich kanałach. Te i inne wymowne obrazy dzikich zwierząt w miastach przypomniały, że żyją one wokół nas. Wchodzą z ludźmi i z przestrzenią miejską w liczne, często niewidoczne interakcje. Dzikie zwierzęta na zazwyczaj ruchliwych ulicach zachwiały – jak sam wirus – naszym przeświadczeniem o kontrolowaniu przyrody.
Mimo licznych przykładów z czasów kwarantanny wciąż nie chcemy pamiętać o dzikich zwierzętach i roślinności w mieście – a tym samym ich widzieć. Poza kilkoma wyjątkami. Należą do nich między innymi kaczki, pod warunkiem że nie opuszczają stawów i nie zostawiają odchodów w alejkach. A także jeże, o ile nie muszą zimować w nieestetycznej stercie liści. Ewentualnie wiewiórki – takie, które nie wykradają resztek ze śmietników, ale spokojnie pozują do zdjęć. Innymi słowy, akceptujemy ich obecność w starannie określonych przez nas ramach.
Ciągle pokutuje u nas myślenie w binarnych kategoriach natury i kultury. W konsekwencji współdzielona przestrzeń jest sztucznie rozdzielana na miejsca dla ludzi i miejsca dla przyrody. To dualistyczne pojmowanie rzeczywistości obecne jest także w architekturze.
Przez lata jej nadrzędnym celem była separacja człowieka od świata zewnętrznego. Projektanci usiłowali przezwyciężyć przyrodę, także na poziomie planowania krajobrazu. Dlatego największą bioróżnorodnością w mieście nie cechują się parki. Wbrew pozorom najwięcej gatunków znajdziemy w nieużytkach, miejscach niezagospodarowanych przez człowieka. Jak jednak świadomie włączyć przyrodę do miast? I jaki cel mają takie przedsięwzięcia?
Polecamy: HOLISTIC TALK: Jak człowiek pokonuje się sam? Cywilizacja a ewolucja (Łukasz Sakowski)
Niegdyś wielką rewolucję w budownictwie wszczęli moderniści. Czołowy przedstawiciel francuskiego modernizmu Le Corbusier twierdził, że „dom jest maszyną do mieszkania” i ma ściśle współgrać zarówno z ludzkimi organizmami, jak i naturą. Kanoniczną realizacją myśli Francuza była jednostka marsylska, ogromny blok mieszkalny, który mieścił w sobie także sklepy, bibliotekę czy basen. Na dachu przewidziany był taras z ogrodem odizolowany od hałasu miasta. Inny z radykalnych projektów francuskiego architekta obejmował wyburzenie całej starówki Paryża i wzniesienie nowego miasta, bardziej wydajnego, a zarazem zielonego. Oczywiście nie został on zrealizowany. Myśl Le Corbusiera napędzało nie tylko znane hasło „słońce, przestrzeń, zieleń”, ale też dostosowanie do złej sytuacji ekonomicznej i mieszkaniowej po II wojnie światowej.
Dziś równie wywrotowe idee w budownictwie i planowaniu miast wskazuje urbanistyka nie-ludzka czy też wielogatunkowa. „Zielone” projekty, które proponuje, wynikają z przyjęcia szerszej perspektywy, uwzględnienia zmian klimatycznych oraz miejskiej symbiozy ze zwierzętami i roślinami. Obrazowo ujmuje to współczesny filozof Timothy Morton, według którego dotychczasowe podejście w architekturze zasadzało się na przerzucaniu efektów ludzkiej działalności w inne miejsca. W pracy Architecture without Nature zastanawia się:
A co, jeśli nie ma żadnego „tam”. Kiedy to zrozumiemy, okaże się, że, spłukując toaletę, odpady trafiają w „konkretne gdzieś”, nie ma „nicości”, do której wyrzucamy rzeczy.
To, jak zarządzamy miastem, odpadami, wodą, jakie warunki siedliskowe mają dzikie zwierzęta, zawsze odbija się na konkretnym miejscu. Może na naszym mieście lub przestrzeni poza jego granicami. Za przykład może posłużyć sytuacja na Odrze z 2022 w roku, która jednak wciąż może się powtórzyć. Przekroczenie norm zasolenia wody, a więc zrzucania do rzeki nadmiernej ilości odpadów, spowodowało zakwit złotej algi, pomór ryb. Finalnie katastrofa ekologiczna rozciągnęła się na setki kilometrów. Miasto pozostaje czyste, ale zawsze jest „konkretne gdzieś”.
W kontrze do wcześniejszych przeświadczeń o planowaniu przestrzeni wspólnej stoi urbanistyka nie-ludzka czy też wielogatunkowa. Wskazuje, że gdy przenosimy się ze wsi do miasta, środowisko naturalne i klimat nie znikają w magiczny sposób. Są tam cały czas, choć często skrupulatnie ukryte przez człowieka. Jak rzeka Rawa schowana pod katowickim rynkiem, przez który jednak płynie jej sztuczna, bardziej reprezentacyjna symulacja.
Przyroda powinna być traktowana jako integralna część ludzkich przestrzeni. W czasach globalnego ocieplenia to, co peryferyjne, coraz silniej o sobie przypomina. Nieuwzględnienie wielowymiarowego aspektu naturalnego grozi destabilizacją środowiska. Tego lokalnego, a nawet światowego. Częste koszenie trawy i przycinanie jej do niskiej wysokości prowadzi do zubożenia ziemi, ograniczenia populacji organizmów glebowych, owadów, a przez to też małych kręgowców, w tym ptaków. W takiej sytuacji zyskują wyłącznie gatunki inwazyjne.
Charakterystyczne wypalone trawniki w ciągu lata to nie tylko pozbawiona owadów, wątpliwa estetycznie wizytówka „czystego” miasta. To także pogłębianie suszy ze względu na słabą akumulację wody w nierozwiniętych korzeniach. A w trakcie intensywnych opadów, paradoksalnie, zwiększenie ryzyka powodzi, ze względu na niewsiąkanie wody w przesuszoną glebę.
Urbanistyka nie-ludzka uczy przede wszystkim myślenia kompleksowego i długoterminowego. Zazielenienie centrów miast to działanie w kilku obszarach – regulacji hydrologicznej, tworzenia naturalnych siedlisk dla innych gatunków oraz walki z wyspami ciepła. Odwrotnością tego podejścia jest nie tylko tak zwane betonowanie centrów. Jest nim umieszczanie pośród kostki brukowej drzew zasadzonych w donicach. Ponad 60 proc. biomasy całego drzewa stanowią przecież systemy korzeniowe wyłapujące i gromadzące wodę. Ta niezrozumiała doniczkowa moda pojawiła się ostatnio, chociażby na rynku w Krakowie.
Polecamy: Klimat strachu. Panika i radykalizm nie uratują Ziemi
Żyjąc w czasach, w których ekstremalne zjawiska pogodowe (jak długotrwałe susze i gwałtowne powodzie) są statystycznie częstsze, nie stać nas na rozwiązania z poprzedniego wieku. Nie-ludzka urbanistyka to młoda dyscyplina. Proponuje konkretne działania na teraz, wciąż poszukując kolejnych rozwiązań. Mimo tego architekci z czasopisma „koozArch” wystosowali krótki Manifest dla nie-ludzkiego miasta.
Według manifestu urbaniści powinni projektować nisze ekologiczne dla zapewnienia małych ekosystemów miejskich. Miasta miałby dążyć do łączenia zielonych arterii, co ułatwi obecnym w przestrzeni zwierzętom przemieszczanie się. Samorządowcy mieliby stawiać nie tylko na kolejne zielone przestrzenie, ale też na rodzime gatunki roślin. Co jednak najciekawsze, ludzie zajmujący się projektowaniem przestrzeni wzywają do ograniczenia projektowania przestrzeni. Proponują za to otwarcie się miasta na twórcze działanie sił nie-ludzkich: w nieużytkach, łąkach miejskich czy w pozostawionej części powalonych drzew w parkach.
Może Cię zainteresować: Architektura. Niebezpieczna „broń psychologiczna”