Humanizm
Dziecko potrzebuje czułości. Jej brak ma tragiczne konsekwencje
22 grudnia 2024
Równość wydaje się czymś oczywistym, relacją między dwoma rzeczami, jak to opisuje matematyka. Jednocześnie jest to wartość fundamentalna we współczesnym rozumieniu pojęć typu sprawiedliwość czy uniwersalizm. Proces zmierzający do egalitaryzmu, czyli porządku opartego na równości, to emancypacja. Jak odróżnić prawdziwą emancypację od nadużyć, które okazują się jej przeciwieństwem?
Równość to pojęcie podstawowe dla prawodawstw większości krajów świata. Opierają się one na koncepcjach, które powstały w XVIII i XIX wieku jako sprzeciw wobec hierarchii oraz nierównych praw. Zarówno wtedy, jak i w XX oraz XXI wieku, ludzkość prowadziła (i nadal prowadzi) rozważania nad tym, czy równe prawa mogą przejawiać się nierówno, a nierówne – dawać efekt równości. Nie wiem, kto wymyślił hasło „wszyscy różni, wszyscy równi”. Na pewno odnosi się ono do wezwania Karola Marksa: „Od każdego wedle możliwości, każdemu według potrzeb”. Oba oznaczają, że w równości ani punkt wyjścia, ani punkt dojścia nie muszą być takie same dla wszystkich.
Każdy z nas jest inny, ale każdy powinien mieć zaspokojone podstawowe potrzeby i móc zrealizować swój potencjał. W koncepcjach socjalistycznych, także tych sprzed Marksa, domagano się nie tylko tego, by ludzie przestali być wyzyskiwanymi poddanymi nielicznych jednostek. Nawaływano, by mogli rozwijać swoje talenty i móc kierować się ciekawością świata oraz poszukiwaniem piękna. Postulat ten był mocno spleciony z wizją egalitarnej szkoły, w której wszystkie dzieci, niezależnie od grupy etnicznej i stopnia zamożności rodziców, powinny otrzymać bezpłatnie edukację, umożliwiającą rozwój, pracę zarobkową i uczestnictwo w kulturze.
Najważniejsza różnica między ludźmi, choć Marks bynajmniej nie umieszczał jej na pierwszym miejscu, dotyczy płci. Kobiety więcej swojego życia poświęcają na „reprodukcję gatunku ludzkiego”, czyli rozmnażanie. Rodzenie i karmienie dzieci jest naturalne i nie da się tego zmienić. Opiekowanie się innymi niekoniecznie jest naturalne, ale kobietom, przygotowywanym od najmłodszych lat do macierzyństwa, przychodzi to łatwiej. W gotowaniu, sprzątaniu, praniu, prasowaniu, ścieraniu kurzu, robieniu porządku w domu – nie ma nic specyficznie kobiecego.
Podobnie z mężczyznami. Są oni silniejsi fizycznie od kobiet. To natura, nie da się tego zmienić, choć zdarzają się oczywiście kobiety silniejsze od jakiegoś mężczyzny. Z tego wynika, że mężczyźni wykonują prace fizyczne wymagające siły mięśni i bronią społeczności w przypadku, gdy jej coś zagraża. Kobiety też mogą to robić, ale przychodzi im to trudniej – nie jest bowiem skorelowane, tak jak opieka, z ich rolą matek. W dominacji mężczyzn nad kobietami nie ma więc nic, co wynikałoby bezpośrednio lub nawet pośrednio z tych różnic. Zestaw łączący opiekę z uległością, a siłę fizyczną z władzą nie jest żadną oczywistością w cywilizowanym społeczeństwie.
Współczesne konstytucje opierają się na tym, że rządzących wybieramy wspólnie. Posługujemy się przy tym rozumem, który mamy niezależnie od płci, koloru skóry, orientacji seksualnej czy stopnia sprawności. W końcu jesteśmy homo sapiens, a więc to myślenie należy do naszej istoty. Oddanie władzy rozumowi i uniwersalnym prawom jest dla nas czymś naturalnym, choć wymagało długiego rozwoju i wysiłku samopoznania. Idea równości przejawia się w całym wachlarzu koncepcji, zwłaszcza lewicowych i liberalnych.
Polecamy wystąpienie Katarzyny Szumlewicz na naszym kanale: HOLISTIC TALK: Feminizm jako humanizm
Warto tu zaprezentować jedną, rozwijającą marksowskie pojęcie potencjału, tkwiącego w każdej istocie ludzkiej. Perspektywa zdolności (capabilities approach) została stworzona przez Amartyę Sena, bangijskiego laureata Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, a rozwinęła ją filozoficznie Amerykanka Martha Nussbaum. Mówiąc najprościej, chodzi w niej o to, że ludzkie potrzeby oraz możliwości są rozmaite, wobec czego nie należy zakładać, że jesteśmy tacy sami. Chyba że mówimy o elementarnych potrzebach organizmu, takich jak jedzenie, dach nad głową czy wolność od codziennego bólu i przemocy.
Odpowiedzią na tę przyrodzoną ludziom różnorodność nie jest jednak indywidualistyczne podzielenie nas ze względu na nieraz skrajnie odległe od siebie dążenia i pragnienia. Zamożni, rozpieszczeni ludzie mają aspiracje sięgające gwiazd. Sądzą, że nieszczęściem byłoby, gdyby na przykład zabrakło im służby lub luksusowych dóbr, do których się przyzwyczaili. W tym czasie ludzie cierpiący ubóstwo lub wychowani, by służyć innym, od świata zwykle oczekują bardzo niewiele. Chcą nie umrzeć z głodu i mieć gdzie mieszkać, ale już niekoniecznie móc się kształcić czy decydować o swoim losie. Amartya Sen nazywa to zjawisko „aspiracjami adaptacyjnymi”, czyli dostosowaniem oczekiwań do miejsca zajmowanego w hierarchii społecznej. A zatem które potrzeby są godne zaspokojenia, nawet jeśli ktoś nie ma odwagi ich wyrażać bądź nawet nie zdaje sobie z nich sprawy, a które nie, choć są wyrażane bardzo głośno i donośnie?
Polecamy: Kobiety a obowiązkowa służba wojskowa. Oczekiwania i rzeczywistość
Martha Nussbaum w swoim „świeckim dekalogu” wymienia dziesięć zdolności. Tylko pierwsze trzy dotyczą zdrowia, schronienia, jedzenia do syta i nietykalności cielesnej, czyli niedoświadczania przemocy. Następne w kolejności są możliwość używania rozumu i zmysłów, prawo do edukacji i rozwoju, wolność słowa i przynależność do wspólnoty, wyobraźnia, zabawa, rekreacja, kontakt z przyrodą, a także odczuwanie i wyrażanie emocji. Nussbaum dużo napisała o niepełnosprawności. O tym, jak można dostosować do niej przestrzeń czy sposoby porozumiewania się, a także o tym, jak traktować ciężką pracę, związaną z opieką nad ludźmi niepełnosprawnymi. Tym aspektem zajmę się w kolejnym felietonie. Teraz zaś chcę się skupić na tym, co stanowi współczesne odejście od idei równości przy przekonaniu, że się ją wzorowo aplikuje do rzeczywistości.
Proces zwiększania równości społecznej określa się jako emancypację. Nie wiem, kiedy za jej narzędzie uznano przede wszystkim „widzialność”, czyli termin z dziedziny reklamy albo public relations. Był to zapewne ten sam czas, kiedy zaczęto organizować swoiste igrzyska krzywdy, w których, aby wygrać puchar największej ofiary, trzeba było odwołać się do empatii oraz wykazać dumę z własnej tożsamości. Wygrały osoby LGBT, czyli geje, lesbijki, osoby biseksualne, niebinarne itd. Logo „marki” LGBT, czyli tęcza, obecnie z trójkątem oraz kółkiem, reprezentującymi osoby trans i aseksualne, stało się bardzo widoczne, a w niektórych miejscach – wręcz obowiązkowe. Na wykluczenie naraża się ktoś, kto go nie afirmuje, przynajmniej w „miesiącu dumy”, czyli czerwcu, a także w niezliczonych dniach widzialności którejś z liter, które określam jako nowy „kalendarz liturgiczny”.
Początkowo najważniejszym postulatem środowisk „tęczowych” były małżeństwa jednopłciowe, o które walczyła też Nussbaum. Argumentowała, że każdy dorosły człowiek ma prawo do społecznego usankcjonowania odwzajemnionej miłości do innej osoby pełnoletniej, niezależnie od jej płci. Z tego czasu pochodzą hasła typu „miłość nie wyklucza”, które dziś ustępują przed „widzialnością” za wszelką cenę. Podczas parad równości oglądamy coraz więcej nagości, a także gadżetów używanych przez fetyszystów, na czele z rekwizytami BDSM.
Postulaty parad przestają dotyczyć małżeństw. Zaczynają odnosić się do zniesienia różnych zakazów, jak dzieje się w przypadku surogacji czy tranzycji nieletnich. Warto zauważyć, że ani jedno, ani drugie zjawisko nie dotyczy równości. Brak możliwości wynajęcia surogatki przez gejów (czy niepłodne pary heteroseksualne) nie jest żadnym wykluczeniem. Posiadanie dziecka, któremu przekazujemy własne geny, nie należy do praw człowieka, a integralność cielesna wykorzystywanych do tego kobiet – owszem. Tranzycja natomiast wiąże się z utratą płodności, czyli wyzbyciem się zdolności reprodukcji. Należy nam się tylko nasza własna płodność, a nie kupiona od kogoś innego!
Drugi przykład rozciągania kategorii równości na postulaty niemające z nią nic wspólnego dotyczy przeciwnego krańca politycznego spektrum. Męskie ruchy o nazwach Red Pill i Black Pill twierdzą, że kobiety to istoty funkcjonujące według bardzo prostego mechanizmu, zwanego „hipergamią” (wybieraniem mężczyzn o wyższej pozycji społecznej). Ze względu na swój irracjonalizm, kobiety nie powinny móc decydować o sobie, a tym bardziej o społeczeństwie jako całości. Tak się jednak przez feminizm stało, w wyniku czego nastąpiła supremacja kobiet, ich uprzywilejowanie w stosunku do mężczyzn.
Jeśli nazwiemy nierównością to, że kobiety decydują o sobie i społeczeństwie to, co będzie równością? Mężczyźni nie mogą zajść w ciążę i urodzić dziecka. Jeśli chcą zostać ojcami, jakaś kobieta musi ich wybrać. Jeśli chcą uprawiać seks, jakaś kobieta musi chcieć go uprawiać z nimi. Patriarchat polegał – i dotąd w wielu miejscach polega – na tym, że o ciałach kobiet decydują mężczyźni. Jeśli pozostawiają przy tym kobietom choćby niewielki margines wyboru w tym względzie, realizuje się… współdziałanie płci.
Obraz komplikuje jednak to, że w myśl tych koncepcji wszystkim mężczyznom należy się seks. Jako że kobiety, które mają wielu partnerów, albo – o zgrozo – dziecko spłodzone z kimś innym, są jednoznacznie potępione, pojawia się jeszcze jedna wizja „równości”. Jest nią rozdzielenie kobiet (ale tylko tych atrakcyjnych!) sprawiedliwie między mężczyzn. Powinny one być przymuszane do zawierania związków i rodzenia dzieci w bardzo młodym wieku, a ich popęd seksualny nie powinien mieć – poza „hipergamią” – żadnego znaczenia, gdyż na zaspokojenie zasługuje tylko popęd męski. Jeśli kobiety z jakichś względów będą oponować przeciwko takiemu rozwiązaniu, powinno się je obarczyć dotychczasowymi obowiązkami mężczyzn, czyli między innymi obroną kraju w przypadku wojny.
O tym, że nie wynikają z tego żadne korzyści i nie ma ku temu podstaw logicznych, napisałam poprzedni felieton. W świetle wniosków z niego, a także analizy przesunięć znaczeniowych pojęcia „równość”, stwierdzam, że dzisiaj „dążeniem do równości” nazywane jest publiczne i bardzo hałaśliwe domaganie się współczucia i przywilejów dla ludzi pragnących wysokiego statusu i możliwości wykorzystywania innych, zwłaszcza kobiet, do własnych celów. Gdy im się to nie udaje, krzyczą, że są dyskryminowani, choć nic takiego nie zachodzi. Tego typu dyskursy jedynie parodiują refleksję na temat równości. Między innymi przedstawiając się jako dalszy ciąg feminizmu lub odpowiedź na niego.
Może Cię zainteresować: Panowie na prawo, panie na lewo – pokolenie Z i bezprecedensowy podział polityczny