Humanizm
Klawo, w dechę, mega. Każde młode pokolenie ma swój język
25 grudnia 2024
„Nasi bracia i siostry w wierze zostali skrzywdzeni. Nie możemy jedynie patrzeć i krytykować biskupów, tylko sami musimy podjąć działania” – mówi Jakub Kiersnowski o inicjatywie „Zranieni w Kościele”
Świeccy katolicy uruchomili telefon zaufania „Zranieni w Kościele”, na który dzwonią przede wszystkim ofiary przemocy seksualnej skrzywdzone przez księży. Liczba ludzi poszukujących pomocy psychologicznej i prawnej przerosła oczekiwania twórców. Inicjatywa jest całkowicie niezależna od instytucji kościelnych.
JAROSŁAW KOCISZEWSKI: Skąd myśl, by podjąć taką inicjatywę?
JAKUB KIERSNOWSKI*: Ta myśl dojrzewała. Dla mnie punktem przełomowym, gdy uświadomiłem sobie, że już nie możemy tylko mówić, słuchać i dyskutować o przemocy seksualnej w Kościele, ale musimy coś zrobić, był słynny raport z Pensylwanii z ubiegłego roku (raport stanowego prokuratora generalnego o pedofilii i jej ukrywaniu we wszystkich diecezjach w Pensylwanii w USA – red.). Zaczęliśmy dyskutować w zarządzie Klubu Inteligencji Katolickiej. Pierwszym pomysłem był list do biskupów stwierdzający, że taka sytuacja jest nie do przyjęcia też w Polsce, bo na pewno nie jest to tylko problem Kościoła amerykańskiego, irlandzkiego czy niemieckiego. Wiemy przecież, że u nas te problemy też są obecne.
W toku dyskusji wysłałem e-mail do członków zarządu KIK-u, proponując, byśmy udostępnili osobom skrzywdzonym numer naszego telefonu w sekretariacie. Wówczas nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, co to oznacza. Bardzo szybko rozpoczęliśmy rozmowy o podjęciu wspólnej inicjatywy, telefonu wsparcia, z Laboratorium „Więzi”, a chwilę później z Fundacją Pomocy Psychologicznej Pracownia Dialogu. Zaprosiliśmy o. Adama Żaka, założyciela Centrum Ochrony Dziecka, żeby porozmawiać o naszych pomysłach i sytuacji wewnątrz Kościoła. Rozmawialiśmy również z panią Ewą Kusz, bardzo doświadczoną psychoterapeutką pomagającą skrzywdzonym, i tak od słowa do słowa zaczęło się to tworzyć, urealniać.
Wiele też nauczyliśmy się od wspaniałych profesjonalistek z Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. Na przykład na początku chcieliśmy udostępnić telefon i e-mail, żeby osoby skrzywdzone mogły pisać i dzwonić. Wytłumaczono nam, że jest to bardzo zła forma pierwszego kontaktu. Osoba zraniona może bowiem napisać coś pod wpływem emocji, których my nie odbierzemy, możemy się źle zrozumieć, co mogłoby wywołać dodatkowe napięcia. Rozmowa jest czymś innym.
Inny przykład z okresu przygotowań – początkowo myśleliśmy, że dyżurować może ktoś, kto po prostu jest empatyczny, i to wystarczy. Zrozumieliśmy jednak, że empatia to za mało. Obecnie przy telefonie dyżurują psychoterapeutki, profesjonalistki z dużym doświadczeniem w prowadzeniu tak delikatnych i ważnych rozmów.
Dlaczego empatia nie wystarczy?
To są naprawdę trudne sprawy. Z jednej strony trzeba udzielić właściwej pomocy osobie potrzebującej, używać właściwego języka, umieć słuchać. Ponadto są to tak obciążające tematy, że sama empatia szybko mogłaby się wyczerpać, a człowiek zostałby przytłoczony tragedią, o której słyszy. Osoby pracujące jako psychoterapeuci, mające doświadczenie, wiedzą jak sobie z tym radzić, mają też swoje superwizje, potrafią się z tego oczyścić.
Nasz telefon daje osobom zranionym możliwość pierwszej, dyskretnej, empatycznej i cierpliwej rozmowy. Nie przekraczamy bariery anonimowości do czasu, gdy nie przełamie jej osoba dzwoniąca. Jeśli poda nam informacje o sobie, to w porządku, ale może zadzwonić i rozmawiać jako osoba całkowicie anonimowa.
Niektórzy potrzebują dalszego wsparcia oprócz tej pierwszej rozmowy, potrzebują terapii albo chcą iść krok dalej i są gotowi zgłosić formalnie sprawę do instytucji państwowych czy kościelnych. Wówczas otrzymują od psychoterapeutki numer telefonu do naszych asystentek. To są osoby świeckie, do których dzwoni się już w konkretnej sprawie. One wiedzą, że trzeba znaleźć psychologa czy prawnika w konkretnej miejscowości.
W trakcie takiej kolejnej rozmowy przekazujemy informacje o gotowym działać pro bono specjaliście, np. psychologu czy prawniku, z którym należy się skontaktować. Mamy też bazę duszpasterzy, chociaż dotychczas – ku naszemu zaskoczeniu – nie zdarzyło się, żeby ktoś poprosił o wsparcie duszpasterskie.
Działalność pro bono to jedno, ale takie inicjatywy zawsze wiążą się z kosztami. Kto je pokrywa?
Nasze rodziny, bo główne koszty związane są z czasem, który poświęcamy naszej inicjatywie. To wydaje się takie proste – numer telefonu i ludzie dzwonią, a do tego tylko trzy godziny w tygodniu. Uruchomienie telefonu poprzedziły cztery miesiące intensywnych przygotowań. Na nauczenie się dobrego prowadzenia takiego telefonu, ustalenie jasnych zasad, przeszkolenie siebie i konsultantek, zorganizowanie kwestii logistyczno-technicznych poświęciliśmy wiele godzin pracy.
Od marca, kiedy inicjatywa ruszyła, dyżury telefoniczne odbywają się co tydzień, we wtorki w godzinach 19-22 telefon dzwoni i pracy wcale nie jest mniej. W grę wchodzą również jakieś złotówki, ale ich jest mniej, bo linię 800 280 900 bezpłatnie przekazała nam firma Orange, a w zasadzie wszyscy jesteśmy wolontariuszami, czyli pracujemy pro bono.
Darowizny przekazane na konto KIK i pieniądze zebrane na portalu zrzutka.pl wydajemy m.in. na druk plakatów, ulotek i zatrudnienie, po siedmiu miesiącach, koordynatora na pół etatu. Kolejne wsparcie, które otrzymujemy od wspaniałych ludzi, będziemy przeznaczać na dalszą profesjonalizację naszej pracy i rozwój funkcjonowania telefonu.
Jaki jest związek między inicjatywą „Zranieni w Kościele” a instytucjami kościelnymi?
Z Kościołem jako instytucją nie ma żadnego związku oprócz tego, że poinformowaliśmy księży biskupów o tej inicjatywie. Niektórzy biskupi jej pobłogosławili i ją wsparli, podziękowali za nią, inni przyjęli do wiadomości. Pewnie są też tacy, którzy nie są nam przychylni, co wynika z tego, co się dzieje.
A co się dzieje? Jak pan to definiuje?
Muszę bardzo wyraźnie powiedzieć, że ta inicjatywa nie jest wymierzona przeciwko komukolwiek. Ona jest dla kogoś. To bardzo ważne i nie chcemy włączać tutaj naszych prywatnych opinii na temat sytuacji w Kościele. Wiemy, że w Kościele jest mnóstwo ludzi, którzy chcą w nim zostać, ale myślą, że mówienie o ich krzywdzie szkodzi Kościołowi, uważają, że są winni temu, co ich spotkało, i do tych ludzi przede wszystkim chcemy dotrzeć.
A mówienie o tym nie szkodzi Kościołowi?
Nie, w żaden sposób! Tyle że te osoby mają to przekonanie „włożone” do głów – często przez swoich oprawców. Znamy te mechanizmy z filmu braci Sekielskich, a z własnego doświadczenia wiemy, że ten mechanizm tak działa. Dzwonią ludzie i czasem pytają, czy nie jesteśmy przeciw Kościołowi, czy mogą nam zaufać, czy jeżeli powiedzą o swojej tragedii, to nie zrobią czegoś przeciwko Kościołowi. Stąd wiemy, że mówiąc o inicjatywie, nie możemy wyrażać naszych opinii, tylko musimy skupić się na działaniu na rzecz potrzebujących pomocy. Moim marzeniem jest wystąpienie w Telewizji Trwam czy Radiu Maryja i powiedzenie widzom czy słuchaczom, że jesteśmy dla nich, a mówienie przez skrzywdzonych o doświadczonej w dzieciństwie traumie Kościołowi tylko pomaga.
Pomaga? W jaki sposób?
Mówienie o przemocy czy o przestępstwach seksualnych pomaga Kościołowi jako wspólnocie. Nie mówię o instytucji. Tylko publiczne oczyszczenie i powiedzenie, że takie zło się wydarzyło, ma szansę sprawić, że zło nie będzie się powtarzać. Także wejście na ścieżkę prawną na pewno nie jest uderzeniem w Kościół. Uważam, że jest nawet pomocą dla Kościoła, bo nie może być zgody, żeby takie rzeczy działy się w instytucji, a w zasadzie we wspólnocie Kościoła, który ma za zadanie budować człowieka, wskazywać mu drogę miłości, miłosierdzia, uczyć wartości. Skoro się jednak zdarzyły, trzeba stanąć w prawdzie, twardo o nich powiedzieć i nauczyć się działać.
Jeśli zatem pan pyta, czy zgłoszenie do prokuratury dokonanych w Kościele przestępstw i nadużyć seksualnych wobec dzieci jest dla Kościoła dobre, to odpowiadam, że jak najbardziej tak.
Jak wygląda rozmowa z człowiekiem, który do was dzwoni?
Każda rozmowa jest inna. Są osoby, które nie są w zasadzie w stanie nic powiedzieć, i to psychoterapeutka musi mówić więcej, bo pewne rzeczy nie przechodzą im jeszcze przez gardło, zdarzają się też rozmówcy, którzy płaczą. Często pada stwierdzenie: „Pani na pewno mi nie ufa, bo nikt mi nie wierzy, nawet własny mąż”. Dlatego pierwszym zadaniem psychoterapeutek jest wzbudzenie zaufania, żeby rozmówca powiedział, co się stało.
Jeżeli jest taka sposobność, to mówimy, jakie istnieją możliwości działania. Na przykład zraniona osoba może zgłosić się do delegata (wyznaczony w każdej diecezji przez biskupa delegat ds. ochrony dzieci i młodzieży – red.), a my jej pomożemy, nie zostawimy jej samej, a jeśli jest taka potrzeba, towarzyszymy jej podczas zgłoszenia.
O wyrządzonej krzywdzie trzeba mówić, bo drogą Kościoła jest prawda, miłość i ona musi tutaj wybrzmieć. Częstym powodem dla dzwoniących osób jest fakt, że ksiądz, który wyrządził im zło, nadal jest czynny i nadal może kogoś krzywdzić. To motywuje ludzi, którzy założyli rodziny, mają dzieci i zaczynają zdawać sobie sprawę, że coś takiego mogłoby spotkać również ich dziecko.
W ramach inicjatywy „Zranieni w Kościele” nie chcemy i w zasadzie nie możemy nikogo w niczym wyręczać. Bardzo ważnym elementem procesu terapeutycznego jest samodzielne radzenie sobie z problemem. Dlatego podążamy za osobami, które doświadczyły tej wielkiej traumy, zapewniamy im wsparcie, ale zasada jest taka, że to osoby skrzywdzone dzwonią do nas, rozmawiają z psychoterapeutką i jeżeli są gotowe zrobić następny krok, dostają numer do asystentki, która pomoże w zorganizowaniu konkretnego wsparcia.
A jeśli taka osoba drugi raz już nie zadzwoni?
My nie oddzwaniamy, bo to proces, który osoby zranione muszą przejść same. Może nie zadzwonią od razu, tylko za miesiąc, a może zadzwonią na kolejny dyżur – co się zdarzało – bo muszą nabrać większej pewności.
Pierwsze wyniki potwierdzają, że ten telefon był potrzebny. Osoby, które zadzwoniły w marcu, i którym poleciliśmy terapię, teraz dzwonią, że są gotowe zgłosić sprawę. Czyli potrzebne było pół roku na pierwszy etap przepracowania swojej traumy. W sumie od marca zadzwoniło ponad 90 osób, z czego dwie trzecie to ofiary przemocy seksualnej.
Dalsze działania to zgłoszenie do delegata czy wejście na drogę prawną?
To zależy od sytuacji. Kontaktujemy tych ludzi z prawnikami, a oni kierują ich dalej. Nie jesteśmy od rozstrzygania i prowadzenia tych spraw. Opieramy się na zaufanych fachowcach.
W większości dzwonią osoby powyżej 30. roku życia, co pokazuje, że człowiek jest w stanie rozpocząć przepracowywanie traumy z dzieciństwa dopiero po jakimś ustatkowaniu się w życiu. Dlatego fakt, że prawo cywilne ustala granicę przedawnienia tych przestępstw na wiek 30 lat, jest ewidentnym nieporozumieniem. Te przestępstwa albo w ogóle nie mogą się przedawniać, albo powinny przedawniać się znacznie później. Osoby między 20. a 30. rokiem życia, nie mówiąc o młodszych, często nie są gotowe mówić o tym, co je spotkało.
Zdarza się, że przestępstwa się zaczęły, gdy ktoś był niepełnoletni, a wykorzystywanie się skończyło, gdy osoba krzywdzona miała 20 lat. Ludzie wracają do takich spraw, gdy zakładają rodziny i znajdują stabilną pracę. Dlatego w większości dzwonią osoby ze sprawami przedawnionymi z punktu widzenia prawa cywilnego i w większości przedawnionymi też od strony prawa kanonicznego, gdzie granicą jest 35. rok życia. Oczywiście przyjmujemy wszystkich, rozmawiamy i jeżeli trzeba, przekonujemy, że zgłoszenie sprawy do delegata może przede wszystkim pomóc im samym. Zgłaszanie spraw nawet przedawnionych jest również ważne i pomocne dla poradzenia sobie z tym problemem jako zjawiskiem.
Czy podejmując tę inicjatywę, nie wyręczacie Kościoła?
Mierzyliśmy się z takimi zarzutami, bo coś takiego powinien był zrobić Episkopat. Początkowo wydawało się to sensownym argumentem… bo biskupi nie chcą, może nie potrafią, ale później przyszła refleksja, że my też jesteśmy odpowiedzialni za tę sytuację. Sami biskupi to nie jest Kościół. On mógłby istnieć bez tych biskupów, a bez nas, bez wiernych, Kościoła nie ma. To się wydarzyło we wspólnocie, a niektórzy ludzie świeccy też uczestniczyli w zmowie milczenia. Dlatego my, świeccy, poczuliśmy bardzo mocną odpowiedzialność za sytuację, w której nasi bracia i siostry w wierze, wychowani w tej samej wspólnocie, zostali tak skrzywdzeni. Nie możemy tylko patrzeć i krytykować biskupów za to, że nie potrafią czy nie chcą czegoś zrobić, tylko sami musimy podjąć działania.
Wiemy też, że fakt powołania i prowadzenia inicjatywy przez świeckich jest bardzo ważny dla dzwoniących do nas ludzi, którzy są bardzo mocno zrażeni do instytucji Kościoła. Nie są w stanie powiedzieć o tym, co ich spotkało, delegatowi, czyli księdzu, bratu w kapłaństwie człowieka, który ich krzywdził. Mogą zaufać nam, jako świeckim, bo jesteśmy w Kościele, ale poza jego strukturą hierarchiczną. Dlatego widzimy, że nawet gdyby Konferencja Episkopatu Polski podjęła własną, podobną inicjatywę, to powinna też być osobna inicjatywa świeckich.
A gdyby Kościół jako instytucja postanowił wam pomóc?
Jeśli dostaniemy taką propozycję, to ją rozważymy, ale na pewno nie oddamy odpowiedzialności za ten telefon, nie pozwolimy sobie na utworzenie jakiegoś enigmatycznego organu nadzorczego kontrolowanego przez KEP. Telefon i środowisko wsparcia „Zranieni w Kościele” zawsze pozostanie inicjatywą świeckich. Jeżeli uznamy, że ewentualny fakt płacenia przez KEP na utrzymanie telefonu w jakikolwiek sposób podważałby naszą wiarygodność w oczach osób skrzywdzonych, to się na to nie zdecydujemy.
Dziś jednak, dzięki wsparciu wielu darczyńców, mamy poczucie, że również od strony finansowej inicjatywa „Zranieni w Kościele” może być w pełni dziełem świeckich. W tym miejscu chciałbym w imieniu inicjatywy bardzo serdecznie podziękować wszystkim darczyńcom za wsparcie i zaufanie. Trzeba powiedzieć, że są wśród nich osoby świeckie i duchowni.
To paradoks, że wy, ludzie związani z Kościołem, nie chcecie pomocy Kościoła, żeby nie tracić wiarygodności.
Coś w tym jest, ale inicjatywa nie jest jednowymiarowa. Sama nazwa „Zranieni w Kościele” ma dwa znaczenia, z jednej strony dotyczy ona ludzi skrzywdzonych przemocą seksualną, ale zranieni w Kościele jesteśmy też my. Nie doświadczyliśmy bezpośrednio przemocy, ale sytuacja zraniła nas, gdy okazało się, że w naszej wspólnocie dochodzi do takich czynów.
Z tego powodu powstał też pomysł, by świeccy, którym podoba się inicjatywa, wzięli nasze plakaty i poszli do proboszczów z prośbą o ich wywieszenie. Ludziom daje to poczucie sprawczości, a kilkudziesięciu proboszczów już zgodziło się na wywieszenie plakatów. Mój proboszcz w Warszawie w zasadzie od razu się zgodził, zaprosił mnie także, bym na każdej mszy w jedną z niedziel z ambony opowiedział o inicjatywie. Ludzie przysyłali nam też zdjęcia wywieszonych plakatów. Trochę tego było, choć nie na taką skalę, jak byśmy chcieli. Nie nadwyrężając zaufania do inicjatywy świeckich, Konferencja Episkopatu Polski mogłaby podjąć decyzję o rozesłaniu do wszystkich proboszczów prośby o powieszenie plakatów.
Ale pewnie były też przypadki odmowy.
Oczywiście, że były. Ważne, że ludzie, którzy się z tym spotkali, wracali do nas i mogliśmy o tym porozmawiać. Mieliśmy też ciekawą sytuację, gdy w pewnej parafii ktoś zerwał plakat i poszedł do proboszcza oburzony, że ktoś coś takiego wiesza w kościele. Proboszcz go wysłuchał, a po chwili poszedł i umieścił na tablicy drugi plakat – bo pierwszy powiesił także on sam.
A mieliście problemy w związku z inicjatywą?
Wprost próby wpłynięcia na zamknięcie czy ograniczenie działalności inicjatywy nie mieliśmy, choć wiemy, że istnieją środowiska nam nieprzychylne. Zazwyczaj pada pytanie, dlaczego zajmujemy się tylko Kościołem. Przecież to jest problem szerszy. Odpowiadamy, że po pierwsze, jesteśmy w Kościele, we wspólnocie, a nie mamy narzędzi, żeby pomagać na skalę ogólnospołeczną, więc działamy tam, gdzie możemy, i robimy tyle, ile możemy.
Po drugie, Kościół, który ma być nauczycielem wartości i moralności, powinien być pierwszym miejscem, które pokaże, jak sobie z tym radzić. Niektóre osoby pokazywały nam, że zaledwie 0,3 proc. zdarzeń dotyczy Kościoła. Za dużo! Wiadomo, że niestety nigdy nie uda się zupełnie tego wyplenić, bo doświadczenie pokazuje, że zło po prostu będzie, ale Kościół jako pierwszy musi sobie z tym poradzić i pokazać narzędzia, które być może uda się przenieść na szerszy grunt. Dla nas jest oczywiste, że musimy to robić w Kościele.
Chcielibyśmy, żeby księża i biskupi przyjęli nas z przekonaniem, że świeccy też mogą być w tę sprawę zaangażowani. Myślę, że najbardziej brakuje nam zaufania, że my, jako świeccy, działamy dla dobra Kościoła. Podstawową dla nas jest dobro osób skrzywdzonych. To, czy te osoby po tym czego doświadczyły zostaną w Kościele, czy nie, to ich prywatna sprawa. Niezależnie od ich decyzji należy się im od nas czas, uwaga, towarzyszenie i możliwie profesjonalna pomoc.
*Jakub Kiersnowski – prezes Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie, wcześniej wieloletni sekretarz Zarządu KIK oraz wychowawca młodzieży, działacz społeczny. Absolwent Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie oraz studiów Executive MBA we Francuskim Instytucie Zarządzania. Mąż, ojciec czwórki dzieci.