Nauka
Redukcja metanu w atmosferze. Naukowcy wiedzą, jak to zrobić
12 grudnia 2024
Śmiech jest bronią bezbronną, ale niezwykle skuteczną w walce z totalitarną władzą. Tyrania, która potrafi tłumić protesty czołgami i przemocą, a wolność słowa kneblować cenzurą, pozostaje bezradna wobec potęgi śmiechu. Doskonale widać to było w Polsce oraz innych krajach podporządkowanych ZSRR, gdzie satyra, karykatury i dowcipy stawały się cichymi manifestami wolności, skutecznie wyśmiewającymi absurdy socjalistycznej rzeczywistości.
Po 13 grudnia 1981 r. w Polsce zabrakło niemal wszystkiego, poza poczuciem humoru. Nie dało się go zamknąć, zakazać ani sprzedawać na kartki. Nie był to Miś czy inna komedia Barei, która trafiała do ludzi po zatwierdzeniu przez cenzora, ale kpina z władzy, pozostająca poza wszelką kontrolą i obecna w powszechnym przekazie. A satyry politycznej władza obawiała się równie mocno jak pomocy Reagana.
W ciągu 45 lat po wojnie PRL wyrobił sobie status najweselszego baraku w obozie bratnich narodów. Czy rzeczywiście było wesoło, choćby w stanie wojennym? Mogłoby się tak wydawać po obejrzeniu powtarzanej w nieskończoność komedii Rozmowy kontrolowane Sylwestra Chęcińskiego. Jednak nawet unikając patetycznych słów, trzeba pamiętać, że był to czas skrytobójczych morderstw, brutalnych aresztowań, banicji, donosów, łamania charakterów i karier oraz wielu innych świństw skrywanych pod grubą warstwą prymitywnej propagandy. Czas nieosądzony, choć często usprawiedliwiany w wykoślawionej wersji historii.
Wprawdzie w powszechnej beznadziei trudno było o nieskrępowany wybuch radości, ale idąc szarą ulicą ciężko było też nie parsknąć śmiechem na widok hasła na murze: „junta juje”. Nieco rubaszną grę słów łatwo odczytywali nie tylko znawcy języka hiszpańskiego.
Zresztą wspomniana „junta” nierzadko sama prosiła się o kpiny na swój temat. Świadczy o tym choćby nazwa organu, który przejął władzę po 13 grudnia – Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego. Jej akronim – WRON, w prosty sposób kojarzył się z dość marnym pod względem symboliki ptakiem, budzącym dodatkowo złe konotacje z czasów II wojny światowej, kiedy „wroną” nazywano godło nazistowskich Niemiec. Ciężko też WRON-ie równać się z orłem białym, do tego dumnie spoglądającym spod zakazanej przez komunistów korony. Stąd nie może dziwić hasło przewodnie opozycji w stanie wojennym: „Orła WRON-a nie pokona”.
To się czyta: Bałkańskie kobiety. Z mieczem w dłoni i papierosem w ustach
Nietrafionych akronimów było więcej. OKON, skrót nazwy „Obywatelskie Komitety Ocalenia Narodowego”, czyli organ popierający WRON, też łatwo wpadał w ucho. Tyle że rybia asocjacja instytucji również nie przywodziła na myśl niczego godnego. Podobnie skrótowiec PRON (Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego) można było przerobić w niewyszukany sposób i uzyskać nazwę innego organu. Na czym polegała w tym przypadku siła śmiechu? Otóż w wyniku takich zabaw językiem otrzymano dosadny limeryk: „Zdziwiły się OKON-ie, że PRON-cie wyrosło na WRONIE”.
Ciekawy temat: Eksperci mówią o związkach. Najważniejsze jest poczucie humoru
Zawrotną karierę zrobił w stanie wojennym skrótowiec ZOMO (Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej). To oddziały służące zwykle do rozpędzania demonstracji i słynące z brutalności. Żartować z samego akronimu nijak się nie dało, podobnie jak nie było co liczyć na poczucie humoru „intelektualistów” w hełmach z przyłbicą, z długą gumową pałką w jednej ręce i transparentną tarczą w drugiej. Jedynie nawoływania z demonstracji – „chodźcie z nami, dziś nie biją”, wykrzykiwane w obecności funkcjonariuszy, można było uznać za żart i to ponury.
Skoro jednak sam skrótowiec nie nasuwał żadnych śmiesznych skojarzeń, trzeba było popracować nad nowym rozwinięciem akronimu. Stąd alternatywne wersje nazw tej instytucji i stowarzyszonych z nią organizacji: „MO – Mogą Obić; ORMO – Oni Również Mogą Obić; ZOMO – Zwłaszcza Oni Mogą Obić”.
Narodowy humor i satyra polityczna dosięgały zomowców również w inny sposób. Funkcjonariusze Zmilitaryzowanych Odwodów MO byli bohaterami całej masy bardziej lub mniej wyszukanych dowcipów, w większości odnoszących się do umiarkowanej lotności członków formacji stojącej na straży sprawiedliwości ludowej, czyli jak ich nazywano „bijącego serca partii”. Zatem: „co robi zomowiec, gdy dostanie narty wodne? Szuka pochyłego jeziora”.
Na brutalną siłę ZOMO społeczeństwo odpowiadało siłą śmiechu, który pozwalał przestać się bać bezwzględnych funkcjonariuszy reżimu. W oddolnej satyrze politycznej pojawiały się takie żarty:
„Żona ZOMO-wca zażyczyła sobie na rocznicę ślubu buty z krokodyla. Więc ten wybrał się do Egiptu. Po powrocie opowiada kolegom w pracy: – Poszedłem nad ten Nil i znalazłem krokodyla. Dopadłem gada i jak zwykle pała, gaz, pała, gaz. Wreszcie krokodyl padł. Odwracam go do góry nogami i …
– No i co? – Nic. Bez butów był!”
Rewolucja w świecie nauki: Obserwacja galaktyk. Webb bada początki kosmosu
Zomowcy byli łatwym celem, biorąc pod uwagę ich utrwalony wizerunek ograniczający się do określenia „silny i głupi”. Większym wyzwaniem byli wpływowi aparatczycy, na czele z Jerzym Urbanem, nazywanym „Goebbelsa stanu wojennego”. Jego karykaturalna fizis sprzyjała dosadnym skojarzeniom. „Co będzie, gdy walec przejedzie Urbana? – Największy motyl świata”. – żartowali Polacy.
Czy kpiny z czyjegoś wyglądu są nie na miejscu? Oczywiście, że tak. Jednak dowcipy o Urbanie, czasem równie subtelne, jak jego propaganda, były polemiką, której WRON nie pozwoliła ubrać w publicystyczną i bardziej wyrafinowaną formę.
Poza tym satyra miała dodatkową zaletę. Jak pisał Wojciech Polak w dogłębnym opracowaniu pt. Śmiech na trudne czasy. Humor i satyra niezależna w stanie wojennym i w latach następnych, „Żart szybciej trafiał do ludzi niż długie wywody publicystyczne. Powszechność stosowania satyry politycznej wynikała ponadto z prymitywizmu zarówno sposobów działania, jak i propagandy ówczesnych władz”.
Łatwość odniesienia żartu, opierającego się na wyraźnym podziale „my” i „oni” sprawiała, że dowcipy były wsparte domyślnym porozumieniem z odbiorcami satyry. Na przykład nie trzeba było używać nazwisk, by zrozumieć sens zdania o starych radzieckich notablach, którzy w tamtym okresie umierali jeden po drugim, dochrapując się na chwilę najwyższych państwowych stanowisk. Popularny aktor, Jerzy Dobrowolski w swoim kabaretowym monologu opowiadał: – Wczoraj widziałem w telewizji pogrzeb. Baaardzo udany – ocenił. Z rozbawionej reakcji publiczności dało się poznać, że wszyscy dokładnie wiedzieli, o czyj pochówek chodzi.
Kawały o sowieckich gensekach, jak zwano sekretarzy generalnych partii komunistycznych, stanowiły zresztą osobny rozdział. Nie tylko w Polsce najczęściej drwiono z niedołężności satrapów, ale i z relacji, jakie łączyły z nimi przywódców rodzimych władz.
Żarty w ciężkich chwilach nie znają tabu. Niektóre dotyczyły spraw najpoważniejszych, okrucieństwa i morderstw. Po zastrzeleniu górników w kopalni Wujek w obiegu pojawił się kawał z pytaniem: „Dlaczego rząd Jaruzelskiego strzela do robotników? Bo głównym celem socjalistycznej władzy zawsze jest robotnik”.
Do podobnego czarnego humoru nawiązuje również dowcip o Jurandzie ze Spychowa, bohaterze „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza. Oślepiony, z wyrwanym językiem rycerz napotyka na swej drodze Maćka z Bogdańca i Jagienkę. Zapytany, kto mu to uczynił, robi jedynie znak krzyża na piersiach. – Na pogotowiu?! – odczytują gest Juranda. Powtarzający dowcip przez długie lata, w różnych okolicznościach, nieraz nie byli nawet świadomi, że kawał nawiązywał do śmiertelnego pobicia Grzegorza Przemyka przez milicjantów w maju 1983 r., czyli na ponad dwa miesiące przed zakończeniem stanu wojennego. Podczas tzw. śledztwa i rozprawy sądowej śmiercią maturzysty obarczono sanitariuszy pogotowia ratunkowego.
Z kolei nieco ponad rok po zakończeniu stanu wojennego doszło do najgłośniejszego morderstwa PRL, zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki. Jakiś czas później można było usłyszeć ponury żart o tym, że „Jaruzelski będzie zwalniał więźniów politycznych. Zacznie od Piotrowskiego i Pietruszki”. Chodziło o kpt. Grzegorza Piotrowskiego i płk. Adama Pietruszkę, odpowiedzialnych za morderstwo kapelana Solidarności.
Podobne żarty nie służą rozrywce, a przetrwaniu ciężkich czasów. Czarny humor oswaja terror, zmniejsza lęk przed nim, przy czym w żaden sposób nie ociepla jego wizerunku.
W PRL swoiste poczucie humoru miała też druga strona konfliktu. Jednak sens psychologiczny i propagandowy był w tym przypadku zupełnie inny. Chodziło o to, by tragiczną historię obrócić w żart. Stąd wziął się późniejszy wizerunek wspomnianego już Jerzego Urbana. Po upadku PRL były rzecznik reżimu, świetnie odnalazł się jako „jajcarz” walczący o wolność słowa. Przy czym udało mu się zdobyć uznanie wśród odbiorców młodszych od siebie o dwa pokolenia.
O morderstwach stanu wojennego rozmawiał ubrany w biskupią sutannę i rozbawiony pytał, kto niby wtedy zginął. Gdy padło nazwisko ks. Jerzego Popiełuszki, Urban odpowiedział: „No dobra, jeden, kto jeszcze?”. W swoim ostatnim szerszym wywiadzie, podsumowującym życie i karierę, został spytany o śmierć księdza. Wraz z żoną opowiedział wówczas krotochwilną anegdotę, jak to wkrótce po morderstwie, podszedł do niego inny ksiądz i wyznał mu, jak bardzo go podziwia.
Zatem poczucie humoru daje oręż nie tylko w ręce prześladowanych. Może być również bronią, dzięki której łatwo zdystansować się od swojej roli prześladowcy. Nie trzeba się już wtedy wstydzić swojej przeszłości, tylko z humorem napisać ją od nowa.
Przeczytaj inny tekst tego Autora: Żony są wspólne. Tak bolszewicy przynieśli kobietom rewolucję