Humanizm
Zagadki umysłu. Możliwe, że Twój przyjaciel to zombie
12 października 2024
Na pielgrzymce do Santiago de Compostela coraz bardziej niewierzący Europejczycy szukają wiary i sensu, a masowa turystyka dziwnie przeplata się z intymną duchowością SANTIAGO DE COMPOSTELA, HISZPANIA Bilbao, kraj Basków. Droga do albergue, czyli schroniska dla pielgrzymów, jest torturą. Wydaje mi się, że wiodą do niego setki stopni. Co chwilę przystaję zmęczony, udając, że podziwiam widoki. Mijają mnie nieliczni pielgrzymi. Idą samotnie albo w małych grupach. Uśmiechają się i mówią „buen camino”, […]
SANTIAGO DE COMPOSTELA, HISZPANIA
Bilbao, kraj Basków. Droga do albergue, czyli schroniska dla pielgrzymów, jest torturą. Wydaje mi się, że wiodą do niego setki stopni. Co chwilę przystaję zmęczony, udając, że podziwiam widoki. Mijają mnie nieliczni pielgrzymi. Idą samotnie albo w małych grupach. Uśmiechają się i mówią „buen camino”, czyli „dobrej drogi”.
Nie ma księdza, wspólnych modlitw ani śpiewów. Nic, co podkreślałoby religijny charakter wędrówki. Może poza muszlami przyczepionymi do niektórych plecaków – starym symbolem pielgrzymów.
Od średniowiecza szlaki do grobu św. Jakuba w hiszpańskiej Galicji gęstą siecią pokrywały mapę Europy. To ‒ obok Jerozolimy oraz Rzymu ‒ najstarszy i najważniejszy kierunek chrześcijańskich pielgrzymek.
Rzekomy grób św. Jakuba odkryto w IX w., a wieść o odnalezieniu miejsca pochówku apostoła szybko rozeszła się po Europie. Na północ dzisiejszej Hiszpanii, która oparła się arabskiej inwazji, ciągnęli pątnicy z całego kontynentu.
W drogę ruszali mnisi, mieszczanie, arystokracja, a nawet królowie. Łączył ich pielgrzymi trud, czyhające zewsząd niebezpieczeństwa i pobożny cel. Pątnicy zmierzali do Santiago, żeby wypełnić przyrzeczone śluby, zyskać odpust lub odbyć pokutę za popełnioną niegodziwość.
Po drodze razem pili wino, modlili się, śmiali, przy okazji wymieniając się poglądami na świat i zwyczajami. Tym sposobem wraz z pielgrzymami wędrowały nowe idee i zdobycze cywilizacyjne.
Tak wykuwała się tożsamość chrześcijańskiej Europy.
Wędrowców wspierało papiestwo. Wzdłuż szlaków rozwijała się infrastruktura: wznoszono wspaniałe kościoły, oberże i mosty.
Popularność pielgrzymek do Santiago de Compostela była tak wielka, że na potrzeby pątników w XII w. powstał „Codex Calixtinus” (Kodeks Kalikstyński – red.) –rękopis poświęcony kultowi św. Jakuba i pielgrzymowaniu do jego grobu.
W manuskrypcie znajdują się m.in. praktyczne informacje dla pątników – średniowieczne „Lonely Planet”. Według niektórych źródeł w szczytowym okresie średniowiecza do Santiago zmierzało rocznie nawet od 500 tys. do 1 mln pielgrzymów.
O 4.30 budzą mnie pierwsze głosy. Ktoś nakłada buty, ktoś inny upycha szeleszczące torebki po zakamarkach plecaka. Palą się światła latarek. Za oknem jeszcze ciemno, ale dla wielu pielgrzymów zaczął się już kolejny dzień wędrówki. Zaraz będą wystukiwać kijkami trekkingowymi rytm marszu – melodię pielgrzymki. Ale większość 60-osobowej sali jeszcze śpi. Słychać ciężkie oddechy i chrapanie. Będą się wylegiwać do szóstej, aby wraz z brzaskiem ruszyć w dalszą drogę.
Do Santiago de Compostela idzie się szlakiem muszli (lub częściej żółtej strzałki). Jej symbol można odnaleźć dosłownie wszędzie: na domach, drzewach, kamieniach czy przydrożnych słupach. Wyrzucane przez Atlantyk muszle przegrzebków były pamiątką oraz dowodem odbycia pielgrzymki do Santiago – rodzajem certyfikatu.
„Codex Calixtinus” nadał jej niemal religijną rangę. Pielgrzymia muszla, przypominająca kształtem rozłożoną dłoń, ma stanowić symbol otwarcia na Boga. Można było na nich sporo zarobić, a koncesję na sprzedaż miał arcybiskup Santiago de Compostela i bardzo pilnował tego przywileju.
Od reformacji (XVI w.) popularność pielgrzymek zaczęła gwałtownie spadać. Wojny religijne podzieliły Europę, a duchowni (głównie protestanccy) coraz głośniej sprzeciwiali się kultowi relikwii i odpustom. Ludne niegdyś trakty zaczęły pustoszeć. W 1978 r. do bram katedry w Santiago de Compostela dotarło zaledwie 13 pątników. Ale w tym najgorszym dla pielgrzymki roku na Stolicę Piotrową wybrano człowieka, który odwrócił trend.
W 1982 r. do Santiago przyjechał po raz pierwszy Jan Paweł II i wezwał do odnowy historycznego szlaku. Słowa trafiły na podatny grunt. Odnowiono infrastrukturę i odmalowano kierunkowskazy. Niektóre niestety niezbyt wyraźnie.
– Którędy do albergue? – zagaduję spotkanych po drodze pielgrzymów. Camino del Norte zamieniło się w camino alternativo, czyli trasę alternatywną. Zgubiłem się. W odpowiedzi słyszę ciężkie westchnienia. To dwie emerytki z Finlandii, które ‒ w drodze już od trzech tygodni ‒ mają chyba ten sam problem. Każdego dnia robią po 25–30 km. To dystans, po którym przyjemność ze spaceru zamienia się w ból i cierpienie.
Trudno uwierzyć, że obydwie skończyły 70 lat. Zimny chów nad Zatoką Botnicką zahartował ich charaktery, wyrobił upór i siłę woli. Na camino przyjechały odpocząć: od dzieci, mężów, wnuków i domowych obowiązków. Idziemy razem. Nasze drogi będą się jeszcze nieraz przeplatać.
Po drodze mijam też parę z Bawarii, która idzie już ósmy rok. Na raty. Każdego lata przeznaczają na pielgrzymkę dwa tygodnie. Zaczynają tam, gdzie skończyli rok wcześniej. Mają pod sześćdziesiątkę. – Pielgrzymka daje mi siłę – mówi Niemka, która od dłuższego czasu walczy z ciężką chorobą. Do Santiago de Compostela dotrą w przyszłym roku.
Camino spopularyzował Paulo Coelho, który w 1987 r. wydał „Pielgrzyma” – pełną mistycyzmu powieść o wędrówce do grobu apostoła. Niemców wyciągnął na szlak celebryta i telewizyjny komik Hape Kerkeling. Jego książka „Na szlaku do Composteli” ‒ zapis przemyśleń z pielgrzymki okraszony subtelnym humorem ‒ rozeszła się w 4 mln egzemplarzy.
Podziałała również magia kina. Dużą reklamę ‒ zwłaszcza w USA ‒ zrobił film z 2010 r. „Droga życia” („The Way”) z Martinem Sheenem w roli głównej.
W 2017 r. do grobu św. Jakuba pielgrzymowało ponad 300 tys. ludzi z całego świata. Najwięcej Hiszpanów, Niemców, Włochów, Amerykanów i Francuzów. Na szlaku widać też coraz więcej Polaków. W 2017 r. do Santiago de Compostela dotarło prawie 4 tys. pielgrzymów znad Wisły.
Obok wejścia do albergue stoją w szeregu bagaże. Obowiązuje tzw. kolejka plecakowa. Wielu caminowiczów odpoczywa na schodach prowadzących do wejścia. Wyszło słońce. Ktoś się opala. Inni porozwieszali swoje mokre od deszczu ubrania.
– Nic tak nie cieszy jak suszące się pranie – tłumaczy, zaciągając się skrętem, jeden z poznanych Niemców. Inni kiwają głowami, jakby znalazł uniwersalną definicję szczęścia. Jego kolega skwapliwie notuje coś w komórce.
To peregrinos 2.0 – skomputeryzowani, mobilni podróżnicy, którzy nawet podczas pielgrzymki są połączeni z siecią. Na blogach i fejsbukach publikują swoje przemyślenia, na instagramach ‒ zdjęcia. Gigabajty wspomnień zawieszone na cyfrowych chmurach.
Hospitalero, czyli gospodarz albergue, jeszcze nie przyszedł. To bardzo ważna persona. Przytuli, poradzi, opatrzy krwawiącą ranę. Nadaje schronisku duszę. Organizuje wspólne posiłki ‒ często z prowiantu przyniesionego przez pielgrzymów ‒ lub nawet sam je przyrządza za pieniądze, które dadzą pielgrzymi.
Albergues to coś więcej niż schroniska. Kiedyś zakładały je kościoły, zakony lub feudałowie. Obecnie pieczę nad nimi mają zwykle osoby prywatne lub lokalny samorząd. Dlatego w domach pielgrzyma nie ma krzyży czy ikon lub są bardzo dyskretnie eksponowane. Czasem można dojrzeć obrazek Jezusa za szybą w recepcji, niekiedy informację o nabożeństwie w pobliskim kościele.
A to dla wielu wiadomość bezcenna, bo w północnej Hiszpanii wszędzie widać zamknięte kościoły. „Msze w niedziele o dziwnych porach. Informacje trudno zdobyć. Nawet w Sobrado dos Monxes udało się mi uczestniczyć tylko w modlitwie, mimo że to klasztor!” – skarży się Anka z Polski na forum CaminoDeSantiago.pl.
Niektóre świątynie sprawiają wrażenie porzuconych, inne są otwarte tylko w godzinach nabożeństw – raz, dwa razy w tygodniu.
„Miejscowości, które mija się po drodze, są często malutkie (nawet sklepu nie ma) i nie zawsze udawało nam się uczestniczyć w mszy, bo ksiądz przyjeżdżał na parafię co dwa tygodnie i akurat w tę niedzielę był gdzie indziej. Kościoły są pozamykane na cztery spusty” – dodaje Anka.
W Hiszpanii brakuje wiernych, a duchowni zrzucają habity i sutanny. W ciągu ostatnich 15 lat liczba księży zmniejszyła się o ponad 25 tys., czyli o jedną trzecią. Młodzi Hiszpanie nie czują powołania, dlatego średni wiek duchownych wynosi ponad 70 lat. Katolicyzm wymiera wraz z nimi. Zamyka się domy zakonne, a kościelne włości idą pod młotek lub wynajem.
To tendencja ogólnoeuropejska. Wszystkie sondaże pokazują, że Europa odchodzi od chrześcijaństwa. I to szybko. W czołówce najsilniej zlaicyzowanych narodów są Czesi, Estończycy, Szwedzi oraz Holendrzy. Z kolei nieliczne wyspy religijności znajdują się na południu (Malta, Cypr, Rumunia) oraz w środkowej części kontynentu (Litwa, Polska).
– Ma ktoś plastry?! – wrzeszczy z bólu Francuz, który przeszedł dziś 40 km. Nie wygląda najlepiej. Może jednak liczyć na szybką pomoc. W tym miejscu jest to naturalne i oczywiste. Wszędzie rozrzucone plecaki i ubrania. Na łóżkach suszy się bielizna. W powietrzu unosi się kojący zapach potu, jedzenia i maści przeciwbólowych. Camino to życie zredukowane do najprostszych potrzeb. Marsz, posiłek i sen. I tak każdego dnia. Kilka tygodni ucieczki od rzeczywistości.
W wielkich, nierzadko kilkudziesięcioosobowych salach szybko nawiązują się znajomości. Powstają więź i poczucie wspólnoty. Dwie młode dziewczyny z Malagi bez problemu dogadują się z Belgiem, weteranem maratonów i ekstremalnych triatlonów, który stracił w życiu cel. Jest też stary inżynier z Holandii, który pochował w tym roku żonę, oraz Niemki, które mają plecaki tak wielkie, jakby już nie zamierzały wrócić do ojczyzny. Wszyscy nawiązują porozumienie, niekoniecznie podparte miłością do Boga.
„Camino ma jakąś umiejętność budowania relacji pozbawionych miałkości i maski” – napisał użytkownik dobrylibero na forum Santiago.defi.pl.
Kryzys chrześcijaństwa w Europie nie oznacza, że ludzie przestali szukać na szlaku duchowości i odpowiedzi na egzystencjalne pytania. Wielu Europejczyków (26 proc.) deklaruje wiarę w bliżej nieokreśloną „siłę duchową lub życiową”.
Nowe rodzaje duchowości są widoczne także wśród współczesnych pielgrzymów. Wielu z nich ma własnego prywatnego Boga, idealnie pasującego do ich życia, doświadczeń czy wyborów. Trochę przypomina to salon samochodowy, gdzie zgodnie z upodobaniem dobieramy auto skrojone na miarę swoich potrzeb i aspiracji. To religijność skrajnie selektywna i silnie zindywidualizowana.
Kruszeje autorytet instytucjonalnego Kościoła, który przestaje być dla wiernych moralną busolą i duchowym przewodnikiem. To skutek nie tylko naukowego postępu (czy szeroko pojętej modernizacji), ale również licznych skandali finansowych i seksualnych, które nadwyrężyły wiarygodność duchownych.
Według Biura Pielgrzyma w Santiago w 2004 r. trzy czwarte pielgrzymów deklarowało „wyłącznie religijny” charakter wyprawy. W 2017 r. już tylko nieco ponad 43 proc. Spora część pątników (47 proc.) zaczynała wskazywać na „religijno-kulturowy” wymiar pielgrzymki.
Mieści się w tym poszukiwanie duchowości i nieokreślonego sacrum, potrzeba samorozwoju, sprawdzenia charakteru i wytrwałości, egzystencjalne problemy lub poszukiwanie życiowej drogi.
Dla wielu ludzi pielgrzymka to po prostu pomysł na oryginalne, aktywne wakacje. Przeżycia duchowe są dla nich dodatkiem do czerwonego wina, smacznego jedzenia i pięknych krajobrazów.
W Arzúa, 40 km przed Santiago de Compostela, szlak alternatywny Camino del Norte, którym od tygodni wędrowałem, wpada do głównego Camino Frances jak strumyk do rwącej rzeki. Jestem nagle na autostradzie pielgrzymów. Ciszę zastąpił gwar, a skromna do tej pory baza hotelowa kusi teraz dziesiątkami ofert. Małe przytulne domy pielgrzyma zostały zastąpione przez wielkie turystyczne kombinaty. Kwitnie sakrobiznes. Na ulicach handlarze sprzedają koszulki, pielgrzymie kostury, bukłaki czy magnesy na lodówkę. Spaleni słońcem weterani pielgrzymkowych szlaków mieszają się w knajpach z tymi, którzy swoją przygodę zabukowali w biurze podróży.
Tłoczno zaczyna się robić zwykle 100 km przed Santiago. Taki dystans trzeba pokonać pieszo, by dostać Compostelę, czyli certyfikat potwierdzający odbycie pielgrzymki.
Droga św. Jakuba stała się produktem turystycznym. Biura podróży prześcigają się w ofertach, reklamując szlak jako „niezwykłe duchowe doświadczenie” w „przepięknym średniowiecznym otoczeniu”. Proponują przy tym wszelkie wygody i wędrówkę bez trudu oraz wyrzeczeń. „Ciesz się komfortem każdego dnia. Dlaczego nie zarezerwować sobie prywatnego pokoju i łazienki? To odrobina luksusu, który docenisz po długim dniu marszu” – czytamy w jednej ze ofert.
„Wino zamiast odcisków” wybiera coraz więcej pielgrzymów. Ich duchowy marsz odbywa się często we wnętrzu klimatyzowanego pojazdu. Aby ułatwić im życie i zdjąć ciężar z barków, firmy przewozowe ‒ za jedyne kilkanaście euro ‒ przetransportują ich bagaż do kolejnego albergue.
Coraz częściej zdarza się, że razem z bagażem jedzie jego właściciel.
Taki pielgrzymkowy masowy turysta nazywa się po hiszpańsku turigrino (od połączenia słów turista i peregrino, czyli pielgrzym). Istnieją również bardziej pogardliwe określenia: taxigrino (jeśli bierze taksówkę) i alsagrino – jeśli korzysta z usług popularnej w Hiszpanii firmy przewozowej Alsa.
Dla wielu turigrinos szlak do Santiago to pomysł na bardzo tanie zwiedzanie. Credencial, czyli specjalny paszport pielgrzyma, umożliwia tanie – po kilka euro za dobę ‒ noclegi w albergues oraz zniżki w niektórych restauracjach.
Od Monte de Gozo, słynnego wzgórza na przedmieściach Santiago, idę szybszym krokiem. Znika zmęczenie, a organizm mobilizuje się do ostatniego wysiłku. Ze wzniesienia widać bryłę katedry – cel kilkutygodniowej pielgrzymki. Szlak pod koniec prowadzi wąskimi wybrukowanymi uliczkami. Po drodze mijam tłumy pielgrzymów, którzy zrelaksowani i uśmiechnięci wracają od grobu św. Jakuba. Gdy wreszcie staję na placu Obradoiro, przylegającym do katedry, wzruszenie sięga zenitu. Łzy płyną po policzkach.
Wielu pielgrzymów, wierzących i niewierzących, kieruje się po odbiór certyfikatu przejścia trasy (tzw. Compostelę) i na mszę świętą. Podczas nabożeństwa podziwiamy największą kadzielnicę świata, Botafumeiro.
Trybularz wprawiony w ruch przez ośmiu duchownych huśta się najpierw powoli, stopniowo nabierając wysokości i pędu. Wszyscy razem oglądają ten niezwykły spektakl; wszyscy wdychają zapach kadzidła, który unosi się w katedrze; wszyscy słuchają organów, które grają piękną muzykę sakralną.
Na tę jedną małą chwilę Europa znów staje się uniwersalna i chrześcijańska.