Prawda i Dobro
Powódź 2024. Zalew wzajemnych oskarżeń i hipokryzji
12 listopada 2024
Kamala Harris, wiceprezydent USA, jest postrzegana jako polityk bez właściwości, którego stand-uperskie zachowania i bon moty bardziej przypominają show niż poważne przywództwo. Czy postępująca infantylizacja polityki nie okaże się szkodliwa dla przyszłości najpotężniejszego państwa świata?
Są sytuacje, które stanowią w życiu człowieka szansę na ujawnienie jego wielkości. Z pewnością w takim położeniu znalazła się Kamala Harris. Wydawałoby się, że wiceprezydentura USA to na tyle ważne, odpowiedzialne i eksponowane stanowisko, że można się znacząco zapisać w historii Ameryki XXI wieku. Zwłaszcza że żyjemy w burzliwych czasach, które niosą dla amerykańskiej klasy politycznej olbrzymie wyzwania.
Trudno jednak zapamiętać coś istotnego z działalności Kamali Harris w okresie sprawowania przez nią wiceprezydentury USA. Można powiedzieć, że jest ona politykiem bez właściwości. W tym sensie, że nie wyróżnia jej nic, co by predestynowało do objęcia przywództwa wciąż najpotężniejszego państwa świata. Przede wszystkim Harris brakuje charyzmy politycznej. Słynie ona głównie ze swojego śmiechu, a może – precyzyjniej rzecz ujmując – rechotu. I mawia się o niej, że za sprawą bon motów, które rzuca, jest chodzącym memem. Bliżej jej więc do bycia stand-uperką niż kandydatką na głowę mocarstwa.
A jednak ogromnej części Amerykanów Kamala Harris się podoba. I odpowiada im, że to właśnie ona będzie ubiegać się o fotel gospodarza Białego Domu.
Warto przeczytać. Donald Trump. Gniew nową siłą w polityce
Z pewnością nie bez znaczenia pozostaje fakt, że na notowania Harris wpływa to, jak wypada ona w porównaniu z Joe Bidenem. Urzędujący prezydent USA zaliczył ciąg wpadek, które wizerunkowo go pogrążyły. Oczywiście człowiekowi obarczonemu słabościami sędziwego wieku należy okazywać empatię i zrozumienie. Ktoś taki jednak nie musi piastować odpowiedzialnych urzędów państwowych, nie mówiąc już o byciu przywódcą najpotężniejszego państwa świata.
Tak więc na tle Bidena Harris tryska witalnością. Jest energiczna. I, co najważniejsze, zdaje sobie sprawę z tego, co się wokół niej dzieje. To rzecz jasna stanowi istotny czynnik, który spowodował, że po rezygnacji Bidena z udziału w wyścigu prezydenckim i starcie w tej rywalizacji Harris, walka o Biały Dom się wyrównała.
Jeśli chodzi o kwestię masowego poparcia dla kandydatki Partii Demokratycznej, nie można abstrahować od ideologiczno-kulturowego aspektu gry o władzę w Ameryce. Znaczenie ma to, że Harris jest po pierwsze kobietą, a po drugie – osobą ciemnoskórą (pochodzenia mieszanego – hindusko-jamajskiego). Należy więc do grup hołubionych przez amerykańską radykalną lewicę. Ta zaś światopoglądowo skolonizowała akademickie i artystyczne elity USA.
Polecamy również: Kto rządzi światem? Panie czy panowie?
Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem „woke”. Określenie to odnosi się do dyskursu, którym operuje amerykańska radykalna lewica, i oznacza „przebudzoną” świadomość wybranych grup. Wśród nich na czoło wysuwają się Murzyni, kobiety, homoseksualiści, a ostatnio też osoby transseksualne. Przekaz ideologiczny jest następujący: grupy te były na przestrzeni dziejów dyskryminowane przez cywilizację zachodnią i nadszedł dla nich czas, by zbuntować się przeciwko zastanej rzeczywistości.
O „woke” zrobiło się głośno w roku 2020. USA – tak i inne państwa świata – zmagały się wówczas z problemami wywołanymi pandemią COVID-19, w tym ekonomicznymi i psychologicznymi efektami lockdownów. W Ameryce narastały więc napięcia społeczne. Wybuch nastąpił po śmierci George’a Floyda.
Na owego mężczyznę o czarnym kolorze skóry padło podejrzenie, że użył fałszywego banknotu dwudziestodolarowego. A miał on już na koncie liczne przestępstwa. W trakcie zatrzymania Floyd został brutalnie obezwładniony przez białego policjanta, wskutek czego zmarł. Stróżowi prawa, który się tego dopuścił, zarzucono kierowanie się pobudkami rasistowskimi.
Śmierć Floyda doprowadziła w USA do zamieszek. Prym w nich wiódł „woke’istowski” ruch Black Lives Matter. Zaczęto dewastować pomniki białych bohaterów amerykańskiej historii. I tak „woke” przejawił się w „cancel culture”, czyli wymazywaniu ze zbiorowej pamięci między innymi tych postaci, które oskarżono o rasizm i inne politycznie niepoprawne postawy.
W rezultacie nastąpił zwrot akcji: w sondażach Joe Biden uzyskał przewagę nad Donaldem Trumpem.
Można postawić tezę, że spowodowane to było tym, że ten drugi będąc wówczas gospodarzem Białego Domu, nie poradził sobie z kryzysem społecznym, który dał o sobie znać między innymi podczas zamieszek. A Kamala Harris u boku Joe Bidena uosabiała „woke’istowskie” treści polityczne. Nieistotne było to, czy miała coś mądrego do zakomunikowania. Liczył się tylko fakt, że jest kobietą o ciemnym kolorze skóry, czyli należy do grup o „przebudzonej” świadomości.
Tyle że zastanawiając się nad obecną popularnością Harris, należy spojrzeć nie tylko na bieżące wydarzenia w Ameryce.
Gorący temat: 3 miliony dolarów czeka. Konkurs i nagroda NASA za ekologiczne rozwiązanie
Od drugiej połowy XX wieku jesteśmy świadkami w skali globalnej przekształcania polityki w post-politykę. Ilustracją tego procesu jest zresztą między innymi to, co sobą przedstawia przeciwnik urzędującej wiceprezydent USA i jej konkurent w zbliżających się wyborach prezydenckich.
Donald Trump nie jest przecież typem staroświeckiego męża stanu. To showman, który doskonale pojął specyfikę komunikacji społecznej XXI stulecia. Często odwołuje się on do tego, co prymitywne w wyborcach amerykańskich.
Post-polityka to w dużym stopniu konsekwencja XX-wiecznych zmian cywilizacyjnych, a sprzyja im postęp technologiczny. Ich podstawową cechą jest wypieranie słowa przez obraz, a więc czytania przez oglądanie. Kluczową rolę w tych zmianach odegrała telewizja. Dziś zaś sprzęgnięte są one z rozwojem mediów społecznościowych.
Mistrzowie post-polityki to ludzie z różnych stron ideologicznej i światopoglądowej barykady. Oprócz Harris i Trumpa można tu wymienić choćby nieżyjącego już trzykrotnego premiera Włoch i zarazem magnata telewizyjnego Silvia Berlusconiego czy obecnego prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Wydaje się zatem, że post-polityka jest domeną zachodnich liberalnych demokracji.
To jednak błędne wrażenie. Post-politykę praktykuje bowiem choćby Władimir Putin. System polityczny dzisiejszej Rosji uchodzi wprawdzie za dyktaturę, ale obecny gospodarz Kremla próbuje również pozyskiwać dla siebie poparcie społeczeństwa rosyjskiego. Robi to przy pomocy miękkich form oddziaływania na świadomość mas.
Polityka zawsze miała w sobie coś z dramatu. Była ona polem ścierania się argumentów. Dlatego bardzo długo w historii świata do uczestnictwa w polityce dopuszczano tylko ludzi z górnych warstw społecznych. Z założenia – bo w życiu rozmaicie się zdarzało – dystynkcją tych osób było to, że odnosząc się do spraw publicznych, kierowały się one rozumem, honorem, odwagą.
Nowożytna demokratyzacja społeczeństw europejskich dopuściła jednak do polityki dolne warstwy społeczne. A tym od czasów starożytnego Rzymu przyświeca zawołanie: „Chleba i igrzysk!”. W warunkach post-polityki owo żądanie nie jest już tylko wyrazem kaprysów plebsu, doraźnie zaspakajanych przez ludzi sprawujących władzę. Realizacja tego hasła stała się wręcz sednem rządzenia. I trzeba dodać, że już dawno wykroczyła ona poza zachodnie liberalne demokracje.
Można zatem wysnuć wniosek, że stand-uperskie zachowania Kamali Harris są w oczach wielu Amerykanów jej atutem. Infantylizacja społeczeństwa amerykańskiego to podatny grunt dla politycznych karier. Także takich osób, jak kandydatka Demokratów w zbliżających się wyborach prezydenckich w USA. W tych okolicznościach Harris okazuje się politykiem teflonowym.
Przeczytaj inny tekst tego Autora: Słoneczne plaże i wpływy Moskwy. Sekrety przedmurza Europy