Humanizm
Miasta bez ludzi. Automatyczne kasy to tylko początek
04 października 2024
Sztukę kupujemy również po to, by zdobyć emblemat przynależności do jakiejś konkretnej i elitarnej grupy. Na tym właśnie bazowało szaleństwo związane z NFT – mówi Konrad Szukalski, współwłaściciel i członek zarządu Agra-Art SA, jednego z najstarszych i największych domów aukcyjnych w Polsce. Rozmowę przeprowadziła Katarzyna Sankowska-Nazarewicz.
Katarzyna Sankowska-Nazarewicz: W 2021 roku cyfrowy kolaż Beeple’a Everydays: the First 5000 Days został sprzedany za ponad 69 mln dolarów. Tę aukcję śledziło 20 mln internautów. Czy był to historyczny moment na rynku sztuki?
Konrad Szukalski*: Dziś mogę powiedzieć, że na pewno nie na rynku sztuki. Patrząc z perspektywy kilku lat, widać, że NFT było piramidą finansową o globalnym zasięgu, do tego fantastycznie obudowaną marketingowo. Szkoda, że w ten sposób zmarnowano jej potencjał i przedsięwzięcie zostało zredukowane do czystej spekulacji. Filozofia stojąca za NFT jest bowiem bardzo ciekawa.
Na czym polega?
Mówiąc w dużym uproszczeniu: chodzi o przeniesienie sztuki do świata wirtualnego. NFT to nic innego jak plik, który może mieć różne formy – graficzną, dźwiękową, animowaną czy choćby mikrowideo. Nazwa to skrót od non-fungible token, co można przetłumaczyć jako niewymienialny/niezamienialny żeton. To termin techniczny określający jego unikalność i niepodzielność. Natomiast, jak w przypadku każdego instrumentu opartego na kryptowalutach, jego wartość zawsze jest kwestią indywidualnej wyceny. Na przykład cena wywoławcza wspomnianego już kolażu Beeple’a wynosiła 100 dolarów, a więc została przebita 693 tys. razy.
Warto przeczytać: Antybohaterowie w popkulturze. Daleko im do herosów, a jednak przyciągają do siebie widzów i czytelników
To astronomiczna kwota jak na plik graficzny. W dodatku plik, który można bez problemu skopiować.
I to jest coś, co budzi w NFT największe kontrowersje. To prawda, możemy taki plik kopiować w nieskończoność i te kopie będą wyglądały identycznie jak oryginał. Tyle tylko, że wyłącznie oryginał posiada unikalne oznaczenie, coś na kształt niezmywalnego stempla, który wskazuje, kto jest autorem tego konkretnego pliku. To jest właśnie ta unikalność, na której zależy kupującym NFT. Ten stempel pozwala prześledzić, jaką drogę kupna-sprzedaży plik przeszedł w sieci. W przestrzeni wirtualnej zawsze brakowało takiego jednoznacznego zdefiniowania tożsamości autora, a także oznaczenia drogi, jaką utwory artystyczne przechodzą na przestrzeni lat.
W dalszym ciągu ta idea mnie nie przekonuje. Jeśli kupiłabym fizyczny obraz, powiesiłabym go na ścianie i mogłabym go kontemplować. A co zrobić z plikiem dostępnym tylko w przestrzeni wirtualnej?
To pytanie o to, po co w ogóle kupujemy sztukę. Zapewniam panią, że kolekcjonerzy, którzy kierują się wyłącznie emocjami albo względami merytorycznymi i na wskroś znają twórczość ulubionego autora, wcale nie są w większości.
Polecamy rozmowę z prof. Ryszardem Tadeusiewiczem na naszym kanale: HOLISTIC NEWS: Czy sztuczna inteligencja nam zagraża?
Wolimy traktować sztukę jako inwestycję?
Nie, podejście typu „kupię tanio, sprzedam drogo” też jest na odległym krańcu. Sztukę kupujemy również po to, by zdobyć emblemat przynależności do jakiejś konkretnej i elitarnej grupy. Na tym właśnie bazowało szaleństwo związane z NFT. Ale ten mechanizm socjologiczny to nic nowego, można go też zaobserwować w wielu innych sferach życia. Jeśli kupimy samochód za milion złotych, to również w tym przypadku wizerunkowo dołączamy do klubu posiadaczy dużych pieniędzy. Kiedy przejedziemy się tym samochodem po mieście, wszyscy będą nas odpowiednio kategoryzować. Zegarek marki Patek Philippe za pół miliona euro to też pewnego rodzaju sygnał. NFT to jest dokładnie taki zegarek, tylko w przestrzeni wirtualnej.
Do jakiego klubu nas wprowadza?
Do elitarnego grona celebrytów. Taka ikonka, ten niezmywalny stempel na pliku graficznym, dawała właścicielowi szereg uprawnień albo bonusów. Mógł to być bilet do klubu albo na imprezę do Justina Biebera. Można powiedzieć, że celebryci pełnili tu rolę liderów, mieli przyciągać uwagę i portfele kolekcjonerów. Dla kryptoartystów, bo tak mówią o sobie twórcy NFT, takie wsparcie było niezbędne. Myślę, że bez niego wielu nigdy by się nie przebiło i całe życie mogłoby tworzyć co najwyżej do wirtualnej szuflady. Ale kiedy ta bańka pękła, ludzie poczuli się oszukani. Jeszcze dziś w Stanach Zjednoczonych toczą się procesy sądowe rozliczające proceder opłacania celebrytów przez emitentów NFT.
Polecamy: Zachwyt i oburzenie, czyli o emocjach w sztuce i ich przeżywaniu
Wielu artystów broni jednak NFT, twierdząc, że pozwoliło im znów stanąć na szczycie piramidy. Tłumaczą, że artysta zawsze był od kogoś zależny. Najpierw od zamówień kościoła, później arystokracji, od kurateli marszandów. NFT pozwoliło im wyrwać się z tych zależności, tworzyć galerie samemu, zarabiać na tantiemach.
Myślę, że to jest wielkie złudzenie. Owszem, dzięki NFT artyści omijali wielkie domy aukcyjne, ale w praktyce wpadli w ręce monopolisty – OpenSea, największego na świecie rynku NFT. Co więcej, to monopolista słabo kontrolowany. Działa w sferze kryptowalut, gdzie nie ma UOKiK-u czy Ustawy o ochronie praw autorskich. OpenSea tworzy samo stemple dla plików graficznych i w ten sposób może decydować, które dzieła się liczą, a które nie mają wartości. Praktyki na tym rynku szybko pokazały, że nadzieje artystów na zarabianie na tantiemach są iluzoryczne. A więc prawda jest niestety taka, że artyści niczego nie wygrali. Na topie są za to informatycy i platformy, które zarządzają NFT.
W podziale tortu chciały też uczestniczyć tradycyjne domy aukcyjne, które szybko się zorientowały, że NFT to duże pieniądze. Stąd wzięły się mariaże: dom aukcyjny – NFT. Na przykład kolaż Beeple’a został sprzedany w domu aukcyjnym Christie’s.
Na rynku sztuki zawsze poszukuje się nowości. Ten rynek jest bardzo niesymetryczny – im starsza sztuka, tym podaż jest niższa, a popyt wyższy. W związku z tym domy aukcyjne szukają alternatyw, żeby – mówiąc wprost – mieć czym handlować. Ten wybór zależy oczywiście od środowiska, w którym żyjemy, od zainteresowań pokoleniowych. Na przykład kiedyś Beksińskiego nikt nie lubił. Kolekcjonerzy uważali, że ta sztuka jest okropna, że to tylko „flaki na wierzchu”. Teraz wszyscy zachwycają się Beksińskim, bo zmieniło się pokolenie, dla którego jego twórczość to nie są jakieś traumy z II wojny światowej. Wyobraźnię tych ludzi pobudzają Gra o tron albo filmy o zombie i gry komputerowe. Dziś estetyka tych obrazów jest zupełnie niestraszna, raczej znajoma.
Odpowiadanie na nowe trendy to jedno, ale wydaje mi się, że w tym, co zrobiło Christie’s, było jednak sporo cynizmu.
Myślę, że oni mieli taką ideę, by ten kolaż Beeple’a uszlachetnić. To bowiem dom z tradycjami: Picasso, impresjoniści, wielkie ceny. I nagle Christie’s zaczyna sprzedawać NFT, a więc automatycznie dostaje ono etykietę sztuki wysokiej. Ale ma pani rację, Christie’s zagrało dość cynicznie, bo zrobili szum wokół tej aukcji, aktywizowali celebrytów, były dyskusje na Discordzie, ludzie się gorączkowali.
A rok później przyszedł kryzys na rynku kryptowalut.
I było tak, jakby ktoś spuścił powietrze z balonika. Nagle okazało się, że NFT to są tylko pliki, projekt informatyczny w estetyce komiksów i gier wideo. Bez głębszego zaangażowania intelektualnego czy emocjonalnego, które zazwyczaj towarzyszą sztuce. To trochę tak, jakbyśmy handlowali podpisem kwalifikowanym.
Myślę, że ta czkawka po krachu w 2022 roku jeszcze trwa. Przykładem może być historia NFT pierwszego tweeta Jacka Dorsey’a, założyciela Twittera. Irański przedsiębiorca kupił ten screen na OpenSea za prawie 3 mln dolarów, a później chciał go z zyskiem sprzedać. Okazało się jednak, że obecnie najwyższa oferta, jaką dostał, wynosi 1 ETH, a więc niecałe 2 tysiące dolarów.
Polecamy: Młodzi i finanse, czyli co wiemy o umiejętnościach finansowych nastolatków
Co więc zostanie po NFT? Rozdział w podręczniku do ekonomii czy w podręczniku do historii sztuki?
Myślę, że podręczniki do historii sztuki będą o NFT milczeć. Chociaż, jak wspomniałem – NFT miało potencjał, by stać się ciekawym eksperymentem artystycznym.
Szkoda mi było zawsze, że idea została przechwycona przez mistrzów marketingu i twórców piramid finansowych. Przez to ten pomysł zyskał czarny PR i zaczął być traktowany nieufnie. Inna sprawa, że ludzie zachowywali się nieracjonalnie. W owczym pędzie wsiadali do tego pociągu, nie mając świadomości, dokąd on w ogóle jedzie. Ale widzieli perspektywę dużych zysków i to ich pociągało.
Mnie jednak sama idea unikatowości w wirtualnym świecie bardzo się podobała. Myślę, że były też możliwości techniczne, aby tę koncepcję przekuć w sukces. I w dalszym ciągu uważam, że sam mechanizm ma przed sobą przyszłość. NFT musi tylko być bardziej powszechnie dostępne, generować mniejsze koszty i raczej nie opierać się na kryptowalutach. Jeśli nie będzie tu większej transparentności, zawsze będzie miało przypiętą łatkę scamu.
Może więc ta idea nie trafiła w odpowiedni czas?
Na pewno. Wydaje mi się, że jeszcze nie byliśmy gotowi na tak diametralną zmianę sposobu obcowania ze sztuką. NFT może odnieść sukces w przyszłości, kiedy nasz umysł dojrzeje do tego, by mocniej rozgościć się w wirtualnych światach. Ale na to pewnie będziemy musieli poczekać jakieś kilkadziesiąt lat.
*Konrad Szukalski – z wykształcenia psycholog społeczny, na rynku sztuki aktywny od 1994 roku. Współwłaściciel i członek zarządu Agra-Art SA. Jest pasjonatem nowoczesnej techniki i internetu, dzięki czemu Agra-Art od lat przeciera szlaki, jeśli chodzi o wykorzystanie nowych rozwiązań technicznych na rynku sztuki. Prekursor i inicjator pierwszych transmisji internetowych z aukcji dzieł sztuki (jeszcze w latach 90.), aukcji online i aukcji w czasie rzeczywistym przez internet. Członek Zarządu Stowarzyszenia Antykwariuszy i Marszandów Polskich (SAiMP).
Może Cię także zainteresować: Urok kiczu. Do czego są nam potrzebne słabe filmy i kiepskie książki?
Nauka
03 października 2024
Nauka
03 października 2024
Zmień tryb na ciemny