Humanizm
Duże dzieci dużo wydają. Biznes zarabia na nostalgii dorosłych
17 grudnia 2024
Nie wiadomo, co bardziej wstrząsnęło policjantami i negocjatorami podczas napadu na bank w centrum Sztokholmu. Bezczelność rabusiów czy raczej uczucie, jakie wzbudzili wśród zakładników. Jedno jest pewne, 23 sierpnia 1973 r. psychologia zderzyła się ze stanem umysłu, którego wcześniej nie potrafiła do końca zdefiniować ani efektownie nazwać. Po tym zdarzeniu na stałe do naukowych podręczników, jak i potocznego języka trafia pojęcie „syndromu sztokholmskiego”.
„Myślałam, że widzę coś, co może się zdarzyć tylko w Ameryce” – wspominała jedna z zakładniczek napadu na Kreditbanken, w stolicy wówczas jednego z najbezpieczniejszych państw. O takie skojarzenia zadbał 32-letni Jan-Erik Olsson, zbieg z więzienia. Jego zachowaniem i reakcjami zakładników do dziś zajmuje się nauka. Jakie były kulisy i tajemnice zjawiska, które przeszły do nauki pod nazwą syndromu sztokholmskiego?
Rozpoczął serią z karabinu maszynowego wycelowanego w sufit. Huk opadającego tynku i szkła wzmocnił okrzykiem po angielsku, z akcentem z amerykańskich filmów: – Get down on the floor! The party begins! (Wszyscy na podłogę! Impreza się zaczyna!). Przez pierwsze dwa dni policja zastanawiała się, czy na gościnne występy nie przyjechał jakiś gangster ze Stanów.
Jednak Jan-Erik to chłopak z południa Szwecji. Tam uczył się „fachu” złodzieja i zapisał się w kartotekach policyjnych. Wyrok odsiadywał za przywłaszczenie większych pieniędzy, ale zwrócił uwagę na siebie już podczas rabunku w jednym z domów. Na gorącym uczynku nakryło go małżeństwo emerytów. Starszy mężczyzna miał kłopoty z sercem i zemdlał. Wówczas kobieta poprosiła włamywacza, by podał lekarstwo dla męża. Olsson zachował spokój, nie zhańbił się agresją i spełnił prośbę staruszki. Wprawdzie rabunku nie zaprzestał, ale jego zachowanie było znamienne dla późniejszego skoku życia. Widać, że Jan nie miał wyraźnego instynktu patologicznego zabójcy. Wyjaśniając tajemnice syndromu sztokholmskiego: to jeden z warunków, jaki powinien zaistnieć, by można było o nim mówić.
Olsson z pewnością nie był zwyrodnialcem, ale to nie znaczy, że podczas napadów stawał się dżentelmenem. Mówiąc wprost, był bandziorem z krwi i kości, atakował z załadowaną bronią w ręku i nie miał problemów z tym, by w razie potrzeby jej użyć.
Zatem napastnik jako zakładników wziął początkowo trójkę pracownic banku, 31-letnią Birgittę Lundblad, jej młodszą o osiem lat koleżankę Kristin Ehnmark i 21-letnią Elisabeth Oldgren. Złodziej zaplanował napad, wiedział też, z kim chce go dokonać. Dlatego jednym z jego żądań było wypuszczenie z więzienia i sprowadzenie do banku kolegi „spod celi”. 26-letni Clark Olofsson, odsiadywał sześcioletni wyrok w więzieniu za napad z bronią w ręku oraz współudział w zabójstwie policjanta.
Wkrótce po wzmocnieniu sił po stronie rabusiów, okazało się, że liczba zakładników też wzrosła. Złodzieje natknęli się na 25-letniego, ukrytego w jednym z pomieszczeń urzędnika bankowego, Svena Säfströma. Nowy zakładnik szybko usłyszał obowiązującą tu zasadę: „Nie chcemy tu bohaterów”. Ta uwaga miała chronić Svena, nie napastników, którzy z pewnością użyliby ostatecznych argumentów, gdyby młody mężczyzna nieroztropnie chciał pokrzyżować im plany.
Wkrótce nieufność została zastąpiona nowym uczuciem. Początkowo Birgitta widząc Olssona myślała, że ma do czynienia z arabskim terrorystą, a Kristin uznała włamywacza za wariata.
Jednak Jan-Erik nie dał się tak łatwo sklasyfikować. Na przykład zezwolił zakładnikom zadzwonić do rodzin. Birgitta nie mogła się dodzwonić do dzieci i zapłakana odeszła od aparatu. Wówczas Olsson zaczął ją pocieszać: „Nie poddawaj się, spróbuj jeszcze raz”.
Brigitta nigdy mu tego nie zapomniała. Podobnie było z Elisabeth. Gdy po przeprowadzce do bezpieczniejszego od rozległego hallu, skarbca, w nocy obudził ją przenikliwy chłód, poczuła jak Jan-Erik okrywa ją swoją kurtką. Dziewczyna pozostawała pod wrażeniem gestu napastnika jeszcze długo po wypuszczeniu z banku. Pamięci o wełnianej kurtce nie zatarło nawet zgoła odmienne zachowanie przestępcy. Stało się to podczas telefonicznych negocjacji z przedstawicielami służb i rządu. Aby udowodnić, że napad nie jest dziełem „Gangu Olsena”, Jan złapał za gardło stojąca obok Elisabeth. Ta zdążyła tylko wydać zdławiony krzyk, co wraz z groźbą zamordowania 21-latki było wiarygodnym sygnałem dla władz, że gangster nie jest skory do żartów.
Ponadto Elisabeth była wypuszczana poza skarbiec na długim sznurku, co miało uniemożliwiać jej ewentualną ucieczkę. „Nie mogłam odejść daleko i byłam na smyczy, którą trzymał, ale czułam się wolna. Pamiętam, że pomyślałam, iż był bardzo miły, pozwalając mi opuścić skarbiec” – zwierzała się później dziennikarzowi Danielowi Langowi z New Yorkera.
Przeczytaj też: Nawyki starszego pokolenia, których młodsze osoby nienawidzą
Gdy skok na bank stał się codzienną informacją numer jeden w kraju, wtapiając się tym samym w trwającą kampanię wyborczą, głos musiał zabrać ówczesny premier, Olof Palme. Cały kraj, wsłuchiwał się w dialog, jaki szef rządu prowadził z Kristin. Ta ostatnia, ku zdumieniu wszystkich, z zapałem przekonywała polityka, że największym zagrożeniem dla zakładników są nie złodzieje, a policjanci, szykujący się do szturmu. Zaklinała też władze, by pozwoliły bandytom bez przeszkód odjechać. Budziło to szereg pytań o tajemnice zachowań, które jakiś czas później zostały określone właśnie mianem syndromu sztokholmskiego.
A jak zachował się jedyny mężczyzna wśród zakładników? Sven znalazł się w trudnej sytuacji, w rozmowie z nim przestępcy przyznali, że zamierzali go zabić, by przekonać policję do uległości. Zrezygnowali jednak z tego pomysłu, ale zamiast tego postanowili postrzelić go w nogę w sposób, który nie zagrażałby życiu. Młody mężczyzna miał dla kurażu wypić cały zapas piwa i czekać na sygnał. Ten nigdy nie nadszedł, ale w Svenie pozostała wdzięczność do facetów, którzy „zatroszczyli się” o niego i nie zabili go, choć mogli.
Sven uznał też Olssona za „dobrego człowieka”, gdy napastnik założył pętle na szyje zakładników. Tłumaczył przy tym z troską, że w razie ataku policji z użyciem gazu łzawiącego, lepiej zginąć niż żyć z ułomnością, który ów gaz wywoła.
Wszyscy porwani zapamiętali też chwilę, gdy zabrakło jedzenia. Wówczas jeden z rabusiów wyciągnął zachowane dwie gruszki i podzielił je tak, by wystarczyło dla wszystkich. Policjanci byli zdumieni tą sytuacją. Oficer, wpuszczony do banku, by zobaczyć, czy żadnemu z zakładników nic nie dolega, na próżno wypatrywał wzroku proszących o pomoc Birgitte, Kristin, Elizabeth i Svena. Zamiast tego wyczuł ich wrogość wobec siebie i zażyłość w relacji z prześladowcami.
Warto przeczytać: Chłopaki nie płaczą? Jak zmieniła się rola ojca w naszym stuleciu
Taka postawa nie zaskoczyła psychiatrów, gdy badali byłych już zakładników w klinice psychiatrycznej po szczęśliwie przeprowadzonej akcji, podczas której nikt nie został nawet ranny.
Wiedzieli, że to mechanizm charakterystyczny dla „sytuacji przetrwania”. Dr Anna Freud nazwała wcześniej podobną relację „identyfikacją z agresorem”. By przetrwać, człowiek w opałach stara się przejąć zachowanie prześladowcy, również jego agresję.
Problem w tym, że w przypadku zakładników wyjątkowe uczucie utrzymywało się również po ustaniu zależności między nimi a przestępcami. Zwrócił na to uwagę amerykański naukowiec, dr Frank Ochberg. To on w pracy dla Scotland Yardu jako pierwszy opisał mechanizmy psychologiczne syndromu sztokholmskiego.
Dr Ochberg określił też inne cechy, które nie pozwalają owego syndromu fatwo zaszufladkować. Należy do nich wzajemność uczuć. Solidarność w poczynaniach i zrozumienie postawy napastnika jest w tym wypadku odwzajemniona. Olsson w rozmowie z dziennikarzem New Yorkera przyznał, że polubił swoich zakładników. Miał do nich nawet żal, że nie mógł się pozbyć tego uczucia. Jan i Clark z czasem chcieli, by czwórka zależnych od nich ludzi przeżyła. Z każdym dniem szanse zakładników rosły wraz z rozwijającym się emocjonalnym związkiem ludzi zamkniętych w skarbcu. Pod tym względem na swój sposób dwóm zdecydowanym bandytom sytuacja wymknęła się spod kontroli.
Kalkulując na chłodno Olsson wiedział też, że gdyby któryś z zakładników zginął, politycy, pozostający pod presją kampanii wyborczej, spełniliby wszystkie jego żądania. Stąd pretensje Olssona do swoich nowych „przyjaciół”, że tak ochoczo spełniali jego polecenia. Przyznał, że gdyby ktoś próbował go obezwładnić, łatwiej byłoby zabić…
Warto również przeczytać: Pandemia zabrała coś naszym dzieciom. Ich słowa dają do myślenia
Oprócz odwzajemnionego uczucia zakładników do porywaczy obie strony łączyło jeszcze jedno spoiwo. Wszyscy mieli wspólnego wroga, czyli służby sprzymierzone przeciwko nim, czające się przed bankiem.
W tym tkwił istotny problem dla policji chcącej bezkrwawo zakończyć akcję. Funkcjonariusze, jak pisał Ochberg, nie mogli liczyć na współpracę z zakładnikami, nawet na możliwe informacje od nich. Kristin wspominała po wszystkim, że któregoś dnia zauważyła ukrytych komandosów w banku. Byli na tyle blisko, że jeden z nich szeptem spytał, ilu ludzi przebywa w skarbcu. Odpowiedziała pokazując odpowiednią liczbę na palcach. I chwilę później, jak wyznała, odczuła z tego powodu wyrzuty sumienia, poczuła się zwykłą zdrajczynią.
Frank Ochberg w swoich publikacjach odpowiada na podstawowe pytanie, dlaczego zakładnicy przywiązują się do agresorów, którzy w końcu „naruszają ich wolność, godność i bezpieczeństwo”. Zarówno on, jak i inni naukowcy wskazują na pozycję zakładnika, który wobec śmiertelnego ryzyka jest praktycznie pozbawiony możliwości samodzielnego działania. Bez pozwolenia nie może się przemieszczać, nie może wyjść do toalety, musi też liczyć na posiłki, które zapewnia mu napastnik.
Słowem, zakładnicy stają się na nowo małymi dziećmi, uzależnionymi od swoich opiekunów, niezdolnymi do własnych działań i decyzji. Dlatego z czasem każdy ludzki gest agresorów jest przyjmowany z niekłamaną wdzięcznością. To może być zwykłe poczęstowaniem papierosem, podanie koca, nie mówiąc już o podzieleniu się ostatnią gruszką, jak zrobili to rabusie w Sztokholmie. Co więcej, napastnicy czasem nie muszą nawet niczego zaoferować, wystarczy, że czegoś nie odbiorą. Doświadczył tego Sven, który miał być tylko postrzelony w nogę, zamiast początkowego zamiaru odebrania mu życia.
Ochberg uważa zatem, że w takim przypadku zakładników i ich ofiary łączy więź podobna do tej, którą jest związane małe dziecko z matką. Ofiara napadu pod wpływem skrajnego napięcia niejako cofa się nagle w rozwoju, infantylnieje. Zaś każdy ludzki gest ze strony prześladowcy przynosi jej ulgę od strachu. Zakładnik w swoim mniemaniu zaczyna na nowo podejmować decyzje, nawet gdy będą one idealnie zgodne z interesem jego prześladowcy.
Polecamy: HOLISTIC NEWS: Dlaczego jelita nazywa się drugim mózgiem? prof. Tomasz Gosiewski
Jak zatem powinny zachować się służby podczas napadu, gdy wystąpi podobne zjawisko? Zwalczać je i skłaniać zakładników do współpracy z „jasną stroną mocy” czy przeciwnie, podtrzymywać dziwaczny związek prześladowcy z ofiarą.
Frank Ochberg nie ma wątpliwości. Jeśli chce się zwiększyć szanse przeżycia zakładników, należy pielęgnować powstałe uczucie. On sam zresztą stosował je w praktyce. Jako negocjator brał udział w mediacjach w Indonezji, gdy terroryści przetrzymywali grupę osób w szkole. W pewnym momencie jeden z zakładników dostał ataku serca. Ochberg przez telefon zaczął szybko angażować terrorystów, którzy z zapałem przystąpili do reanimacji zakładnika. Chodziło właśnie o nawiązaniu owej więzi, która wzmacniała mechanizm przetrwania. Wówczas próba spaliła na panewce, bo w akcję ratowania wmieszała się inna zakładniczka, studentka medycyny. Ona w prawdzie przejęła kontrolę nad chorym, ale nie pozwoliła rozwinąć się duchowej więzi z terrorystami.
Pozytywne uczucie ofiary do prześladowcy może utrzymywać się długo po traumatycznym przeżyciu. Może to trwać tygodnie, miesiące, a nawet lata. Gdy w końcu zniknie może pojawić się poczucie żalu. Jednak trzeba je w sobie zdusić. Frank Ochberg, który pomaga wyjść z tego stanu, mówi wówczas swoim pacjentom: „Wychowały cię wilki”. Jak pisze, „zakładnicy mieli szczęście, że wyszli z dżungli żywi. Teraz muszą nauczyć się rozpoznawać godnych zaufania ludzi i unikać drapieżników. Nie jest to łatwe”.
Polecamy również: Nawyki starszego pokolenia, których młodsze osoby nienawidzą