Nauka
Ziemia straciła siostrę. Badanie Wenus dowodzi, że nie jest podobna
17 grudnia 2024
„Alaksandr Łukaszenka boi się przewrotów pałacowych. Boi się też, że ktoś z elity mógłby dogadać się za jego plecami z Rosją” – mówi dr Maxim Rust
ZBIGNIEW ROKITA: Myśląc o rywalach Alaksandra Łukaszenki, mówimy zazwyczaj o partiach opozycyjnych, ale te są marginalne, niemal nierozpoznawalne. Białoruski politolog Alaksandr Klaskouski mówił mi jakiś czas temu, że opozycja polityczna jest dziś najsłabsza od rozpadu ZSRR…
MAXIM RUST*: Zagrożenie dla Łukaszenki opozycja stanowiła kilkanaście lat temu, jeszcze podczas tzw. rewolucji dżinsów w 2006 r. Po ówczesnych wyborach prezydenckich i represjach nigdy się już nie zjednoczyła i nie podniosła. System jest dziś mniej represyjny niż wówczas – wymaga tego koniunktura geopolityczna po aneksji Krymu i rozpoczęciu wojny na Donbasie – ale opozycjoniści rozumiani jako kontrelita i tak nie stanowią dla niego żadnego zagrożenia.
Zastanówmy się więc, kto jest dziś realnym rywalem Alaksandra Łukaszenki. Czy nad Świsłoczą możliwe są przewrót pałacowy i przejęcie rządów przez członków elity władzy?
Łukaszenka się tego boi. Jest nie tylko twórcą białoruskiego systemu – rządzi niemal od zarania niepodległości – ale także jego zakładnikiem. Nie ufa otoczeniu, a powoli musi zacząć się zastanawiać nad sukcesją władzy. Spójrzmy, jak zmieniani są szefowie resortów siłowych – to zawsze gra we wzmacnianie jednych grup i osłabianie innych. Takie „przetasowanie kart” opanował przez ćwierć wieku rządów do perfekcji, a ostatnio sięga po takie przetasowania coraz częściej.
W ten sposób Łukaszenka się zabezpiecza i robi to skutecznie – dziś żadna z grup w elicie, nie wspominając o kontrelitach, nie jest na tyle silna, by rzucić mu wyzwanie, a każda osoba, której pozycja się wzmacnia, jest usuwana z czynnej polityki, np. wysyłana jako ambasador do dalekiego kraju. Prezydent robi wszystko, by zabezpieczyć się przed przewrotem pałacowym, i dziś rzeczywiście takiego zagrożenia nie widzę.
Ma też inne sposoby. Od 20 lat wszyscy ministrowie spraw wewnętrznych byli urodzeni poza krajem – w Rosji lub na Ukrainie.
Dlaczego?
Ponieważ zgodnie z białoruską konstytucją kandydować na prezydenta może tylko osoba, która urodziła się na Białorusi.
Łukaszenka nie chce nawet systemu partyjnego z prawdziwego zdarzenia. Nie posiada własnej partii władzy, bo obawia się, że mogłaby się usamodzielnić. W białoruskim parlamencie ponad 80% proc. deputowanych to bezpartyjni. W najbliższym czasie partia władzy nie powstanie – chyba że 64-letni dziś Łukaszenka będzie musiał myśleć nagle o sukcesji władzy. Pójść drogą, którą poszedł Nursułtan Nazarbajew.
To białoruska specyfika, gdyż w takich jak krajach jak Rosja istnieje do pewnego stopnia fasadowy system partyjny. Stwarza on pozory pluralizmu, partyjne przystawki mogą wrzucać do debaty hasła, których wypowiedzenie rządzącym nie przystoi, ich istnienie kanalizuje też niezadowolenie z władz.
Mimo wszystko Mińsk stara się utrzymać pozory pluralizmu. Zarejestrowanych jest kilkanaście ugrupowań, z których połowa jest opozycyjna, a połowa de facto wspiera reżim. Ale nie odgrywają większej roli, niemal nikt o nich nie wie. Trudno powiedzieć też, jak społeczeństwo zareagowałoby na prawdziwą konkurencję polityczną oraz jak zareagowałaby na to Rosja. Białoruś nie jest tak silnym i zasobnym krajem jak np. Kazachstan, który może prowadzić względnie samodzielną politykę zagraniczną.
Mówiłeś, że Łukaszenka jest zakładnikiem systemu.
Owszem. Białoruś to stosunkowo niewielki kraj, w którym ręczne sterowanie jest możliwe. Bywało nieraz, że nawet zarządzający jakąś dzielnicą miasta był mianowany przez Łukaszenkę. Prezydent chce, by wszyscy myśleli, że on sam o wszystkim decyduje. W przeciwieństwie do Putina on stworzył system obowiązujący w jego kraju od samego początku. I dlatego Łukaszenka jest zakładnikiem stworzonego przez siebie systemu: zreformowanie go wymagałoby zmian nie tylko instytucjonalnych, ale też mentalnościowych. Łukaszenka miałby ogromne problemy, by pewnego dnia się wycofać.
Prezydent obserwuje otoczenie i wyciąga wnioski. Boi się przewrotów pałacowych. Boi się też liberalizacji na większą skalę, która może doprowadzić do inwazji, bo wie, co dzieje się na Ukrainie. Boi się też, że ktoś z elity mógłby dogadać się za jego plecami z Rosją.
Na Ukrainie oligarchowie decydują o kształcie państwa, poprzedni prezydent był oligarchą, oligarchowie bronili kraju u zarania wojny z Rosją itd. Odgrywają decydującą rolę. A czy na Białorusi są oligarchowie, którzy mogą rzucić systemowi wyzwanie?
To kolejna z obaw Łukaszenki – boi się powstania ogromnych majątków, firm, bo ma w pamięci wszechwładzę oligarchów w Rosji pod koniec lat 90. Takich majątków na Białorusi, jakie istnieją na Ukrainie czy w Rosji, nie ma.
Nad Świsłoczą istnieje grupa, którą można nazwać oligarchami kieszonkowymi, ale to zupełnie inna skala. To przedsiębiorcy, którzy swój majątek zdobyli tylko i wyłącznie dzięki koneksjom z prezydentem lub jego otoczeniem. Nie są samodzielnymi aktorami, nie mają swoich niezależnych grup paramilitarnych, partii czy mediów. Nie ma też zagrożenia, że się usamodzielnią. Oligarchowie muszą wspierać elitę władzy, głównie finansowo – taki człowiek dostaje monopol na jakąś sferę gospodarki, np. na alkohol w jakimś regionie, ale za to musi dokładać się do publicznych projektów, często nierentownych. Białoruski oligarcha nie może się tak po prostu wycofać, bo czekałyby go sankcje, utrata majątku czy więzienie.
Białoruscy oligarchowie nie są nietykalni, a elita władzy raz na jakiś czas im o tym przypomina. Kilka lat temu urządzono „polowanie na oligarchów”, kilkorgu najpotężniejszym z nich postawiono zarzuty karne i trafili do więzienia. Po batalii sądowej i oficjalnej „rekompensacie strat skarbu państwa” wyszli oni na wolność. Tyle tylko, że nie traktujmy tego jako uczciwego procesu, a raczej jako „wykupienie się” od więzienia oraz nauczkę na przyszłość.
Przed 2013 r. i rewolucją godności na Ukrainie były grupy biznesowe oligarchiczne, które wspierały podpisanie przez Janukowycza umowy stowarzyszeniowej i integrację z Zachodem. Czy na Białorusi też są wewnątrz elity środowiska ciągnące do Unii Europejskiej, na które moglibyśmy jako Polska zakulisowo stawiać?
Białoruscy oligarchowie nie mają żadnego wpływu na politykę. Z kolei w ścisłej elicie władzy dotychczas dominowały dwie grupy. Pierwsza, związana z otoczeniem MSW, jest prorosyjska i konserwatywna, druga skupia się wokół środowiska MSZ, jest bardziej liberalna i chce utrzymać status quo, a więc lawirować między Rosją i Zachodem.
Część tej drugiej życzyłaby sobie zapewne, by kraj mocniej orientował się na Zachód, ale nie dlatego, że chcą wstępować do Unii Europejskiej – interes widzą w dywersyfikowaniu polityki zagranicznej, rozumiejąc, że zbyt ścisłe związanie się z Rosją może doprowadzić do utraty suwerenności przez Białoruś. A wtedy i oni stracą swoje wpływy. Wciąż chodzi więc o lawirowanie.
To czynnik, którego nie bierzemy pod uwagę w Polsce, myśląc o układaniu sobie wektorów polityki zagranicznej – Białorusini muszą mieć zawsze na uwadze obronę wciąż zagrożonej niepodległości.
Ta kwestia faktycznie często jest pomijana. Jest też pytanie – czy gdyby w 2006 czy 2010 r. wybory prezydenckie wygrał prozachodni przedstawiciel opozycji demokratycznej, reakcja Rosji nie byłaby taka jak w 2014 r. na Ukrainie? Taka inwazja mogłaby być znacznie łatwiejsza do przeprowadzenia na Białorusi niż na Ukrainie. Prezydent Łukaszenka w dużym stopniu jest więc – choć może to zabrzmieć paradoksalnie – gwarantem białoruskiej suwerenności.
No właśnie, mówi się czasem o Putinie jako o wewnętrznej opozycji Łukaszenki na Białorusi, gdyż istotna część Białorusinów opowiada się za coraz ściślejszą integracją z Rosją, która mogłaby zakończyć się scaleniem dwóch krajów, czyli de facto aneksją. Związki między dwoma krajami są tak bliskie – też mentalnie – że Łukaszenka musi dbać, by Putin nie był na Białorusi zbyt popularny.
Białoruś nie zerwie w przewidywalnej przyszłości swoich relacji z Rosją tak, jak zrobiła to Ukraina. Może tylko dywersyfikować politykę zagraniczną i handlową, co Mińsk robi przede wszystkim po 2014 r., gdy na establishment padł strach, że wschodnie obwody Białorusi mogą podzielić los Donbasu bądź Krymu. Łukaszenka stworzył jednak system, który gwarantuje Białorusi przynajmniej niepodległość.
Nie przesadzałbym z dywagacjami, że Rosja wchłonie Białoruś. Tak dywaguje się od 20 lat, odkąd powstało Państwo Związkowe. Moskwa zdaje sobie sprawę, że ani politycznie, ani gospodarczo nie stać jej na „białoruski Krym”. Skupia się raczej na miękkiej sile niż twardej. Ale Mińsk zaczął z tą miękką siłą walczyć. Oczywiście w sposób bardziej zawoalowany i pośredni. Dotychczas aktywiści głoszący, że Białoruś i Rosja to jedno – i inne tego rodzaju hasła – robili to bezkarnie, a teraz spotykają ich za to represje, takie jak wcześniej demokratyczną opozycję. Dziś walczy się z agitującymi za Rosją tak, jak wcześniej z agitującymi za Zachodem. Dotyka to nawet rosyjskie organizacje kulturalne.
Jeśli chodzi o rosyjską aneksję bądź innego rodzaju agresję zbrojną, istnieje jednak taki wariant. Po pierwsze, Rosja, anektując Krym, podważyła po raz pierwszy porządek pozimnowojenny i Pax Americana – nie spotkała ją za to proporcjonalna kara, poza tym do aneksji doszło nie tylko z uwagi na rewolucję godności, ale też dlatego, że zmieniły się reguły polityki międzynarodowej i ona była już możliwa. Po drugie, Moskwa zdaje sobie sprawę, że na Białorusi opór byłby mniejszy, a i Zachód mniej by się za nią ujął. Z drugiej strony na Ukrainie doszło do aneksji i wojny dlatego, że miała miejsce radykalna zmiana sytuacji w kraju. A na Białorusi – na podstawie tego, co mówisz – nie zanosi się na to.
Niektórzy twierdzą, że na wschodzie Białorusi są same „zielone ludziki”, ale to nieprawda. Poza tym w ostatnich latach zmienia się narracja władz, a przez to świadomość ludzi. Od 2014 r. podejście Mińska się zmienia. Na przykład polityka tożsamościowa, historyczna czy językowa zmieniła się na bardziej propaństwową, probiałoruską i niepodległościową. Wcześniej, gdzieś do 2010 r., narracja władzy była mocno prorosyjska. Badania pokazują, że większość Białorusinów opowiada się za niepodległością, a patriotyzm i tożsamość państwowa się umacniają
Czy wiemy, jaka część białoruskiej elity może być zwerbowana przez Rosjan? To dość trudne do uchwycenia szczególnie na Białorusi, gdzie granica między sympatiami do Rosji a agenturą może być bardziej płynna niż w Polsce.
Nie znamy jej skali, ale część elity jest z całą pewnością inwigilowana lub zwerbowana; w największym stopniu dotyczy to resortów siłowych, które są tradycyjnie najbardziej konserwatywne i prorosyjskie. Czasem wychodzą na jaw takie kwestie, jak niedawna sprawa byłego szefa ochrony prezydenta i wicesekretarza Rady Bezpieczeństwa Białorusi Andrieja Wtiurina.
Pojawiają się głosy, że aresztowano go pod zarzutem pracy dla Rosjan. Gdy jednak opozycja demokratyczna odgrywała jeszcze jakiś czas temu większą rolę, również ona, jakaś jej część, miała najpewniej związki z Moskwą. Dziś jednak – podkreślę to raz jeszcze – większe znaczenie od opozycji demokratycznej mają choćby liczni blogerzy czy aktywiści społeczni.
Znaczenie również polityczne?
Zależy, jak rozumiesz politykę, zwłaszcza w białoruskich realiach. Wielu aktywistów nie chce być kojarzonych ani z władzami, ani z opozycją. Białoruska elita wyznaczyła sferę, w której można działać, sferę, której nie uznaje za polityczną. Rozmaite organizacje weszły więc tam i zajęły się wykluczeniem społecznym, ekologią czy sprawami lokalnymi, jak dbałość o plac zabaw czy skwerek na osiedlu. Aktywiści mogą działać dopóty, dopóki nie przekroczą tej cienkiej czerwonej linii, którą nakreśla reżim.
Nie wykluczam, że to właśnie z tych środowisk mogą wyłonić się organizacje, które nie wysuną od razu żądań politycznych, ale społeczne już tak. I choć środowiska te wciąż są rozproszone, to powoli się instytucjonalizują i rosną w siłę.
Albo blogerzy i influencerzy. Mówią zrozumiałym językiem o namacalnych problemach, a nie w kółko o abstrakcjach, takich jak demokratyzacja czy prawa człowieka. Gdy więc bloger, którego obserwuje 100 tys. czy 200 tys. ludzi, upomina się o jakąś lokalną sprawę, jak zaniedbany przystanek autobusowy, władze lokalne zareagują prędzej, niż gdy głos w tej sprawie zabierze opozycjonista, a może i organizacja pozarządowa.
Mówisz o czerwonej linii, której nie można przekroczyć. Jak blisko jest ona zarysowana, jak duży jest zakres swobody pozostawiony aktywistom?
W ostatnich latach ogólnie rozumianej wolności jest coraz więcej. Jeszcze kilka lat temu, jeśli organizacje walczące o czyste środowisko czy prawa mniejszości seksualnych posługiwały się językiem białoruskim, traktowano je tylko z tego powodu jako organizacje polityczne i nacjonalistyczne.
Po 2014 r. językowi białoruskiemu państwo nie przeszkadza, bo podkreśla on odrębność Białorusi od Rosji. Przesunęła się też granica dopuszczalnej krytyki władz. Wcześniej nie można było krytykować władz w ogóle, teraz można krytykować miejskie, ale wciąż nie państwowe. O ile nie wysuwa się żądań stricte politycznych, taka krytyka może nawet przynieść pożądany skutek, jak zablokowanie budowy wysypiska śmieci czy dużego zakładu przemysłowego przy osiedlach mieszkaniowych. Można coraz więcej.
Każdy system autorytarny, a takim jest system białoruski, jest ze swojej natury niestabilny. Mińsk chce kanalizować w ten sposób nastroje niezadowolenia – choćby wynikające z pogarszającej się od lat sytuacji gospodarczej – ale to miecz obosieczny: jednocześnie społeczeństwo uczy się samoorganizacji.
Nie nadużywałbym słowa „autorytarny ”. Dzisiejsza Białoruś jest przykładem reżimu hybrydowego. A takie ustroje potrafią się zmieniać i dostosowywać do otoczenia geopolitycznego. Białoruś również dąży do stabilności i ewoluuje, dlatego jest bardziej reżimem hybrydowym niż typowo autorytarnym.
Ale owszem, sytuacja, w której społeczeństwo nauczy się dobrze organizować oddolnie, to największy koszmar elity władzy. Prezydent i jego otoczenie rozumieją, że tym, co je naprawdę mobilizuje, nie są kwestie polityczne, ale bytowe. Pokazały to w ostatnich latach masowe protesty przeciwko wprowadzeniu tzw. podatku od darmozjadów, czyli podatku od osób, które nie przepracowały odpowiedniej liczby dni w roku. Po tych protestach władze musiały ustąpić.
Społeczeństwo białoruskie jest coraz groźniejszym rywalem dla Łukaszenki?
Tak, ma duży potencjał. I zarówno on, jak i cała najwyższa elita rządząca zdają sobie z tego sprawę.
*DR MAXIM RUST – białoruski politolog i ekspert ds. elit politycznych w Europie Wschodniej.