Libańska rewolucja październikowa

W Libanie wybuchła największa rewolucja w historii tego kraju. Protestujący nie zadowolą się połowicznymi rozwiązaniami – chcą demontażu całego dysfunkcyjnego systemu

W Libanie wybuchła największa rewolucja w historii tego kraju. Na ulice w szczytowym momencie wyszedł prawie co drugi obywatel. Protestujący nie zadowolą się połowicznymi rozwiązaniami – chcą demontażu całego dysfunkcyjnego systemu

Okolice bejruckiego placu Riad Al Sohl stały się skupiskiem politycznych wieców. Antykapitalistyczne okrzyki mieszają się z patriotycznymi pieśniami, rytmicznym dźwiękiem bębnów i melodyjnymi przyśpiewkami, znanymi z rewolucji w Syrii i Egipcie, a przeszczepionymi na miejscowy grunt. Libańczycy nazywają protesty, które wybuchły tu 17 października, rewolucją październikową.

Pokojowy paraliż

Protestujący wznoszą libańskie flagi. W rozemocjonowanym tłumie to tu, to tam ktoś trzyma kartkę z napisem „Free hugs”. Inni pokrywają okoliczne mury rewolucyjnymi graffiti, jeszcze inni wypisują kartki z życzeniami zmian, by potem powiesić je na ścianach budynków.

Nastrój jest rewolucyjny, ale wśród tłumu nie wyczuwam napięcia, nie widzę przemocy. Wszyscy protestują wspólnie, choć każdy po swojemu. W centrum miasta pojawiły się namioty z tanim jedzeniem, kawą, a wolontariusze rozdają darmową wodę. Gdy zaczyna padać, rewolucja rozdaje parasole. Liczne dyskusje na temat przyszłości Libanu odbywają się na świeżym powietrzu, przypominając trochę nowotestamentowe scenki nauczania Jezusa. Choć tutaj każdy może być nauczycielem.

Libańczycy protestujący przed siedzibą parlamentu. Bejrut, 19 listopad 2019 r. (WASSIM SAMIH SEIFEDDINE / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES)

Na środku placu rozciąga się miasteczko namiotowe. Jest sekcja medyczna, w której wolontariusze z całego Bejrutu – lekarze i pielęgniarki – udzielają protestującym pierwszej pomocy. Są też porozstawiane kubły do recyklingu odpadków, bo libańska rewolucja poważnie traktuje ochronę środowiska. Codziennie rano ekipa wolontariuszy zbiera śmieci, dzięki czemu przestrzeń miejska pozostaje zadziwiająco czysta. To być może pierwsza rewolucja w dziejach, która środowisku poświęca tyle uwagi.

Kilkaset metrów dalej znajduje się plac Męczenników. Tu też panuje atmosfera festiwalu. Uliczni sprzedawcy oferują akcesoria z flagą Libanu, a ze scen rozstawionych po dwóch stronach placu dochodzi muzyka. W południowej części rozbrzmiewają pieśni patriotyczne, w północnej – muzyka elektroniczna grana z platform przez DJ-ów z całego kraju. Bejrut nie widział jeszcze rave’u w takim miejscu, naprzeciw meczetu Mohammad Al-Amin, ale nikt nie wydaje się być zniesmaczony takim wyborem lokalizacji.

Uczestnicy protestu uzgadniają taktykę blokowania parlamentu. Bejrut, 19 listopad 2019 r. (SAM TARLING / GETTY IMAGES)

Część przyjezdnych postanowiła rozłożyć namioty na placu Męczenników na dobre, by strzec rewolucji. Nad jednym z nich góruje podniszczony plastikowy korpus manekina. Wael, 30-latek siedzący obok, żartuje, że to ich pierwszy męczennik. Przedstawiciele wszystkich klas i religii zjednoczyli się we wspólnej walce, w największych protestach w historii tego kraju. Wedle niektórych obliczeń w szczytowym dotychczas momencie na ulicach sześciomilionowego Libanu było aż 2,5 mln osób. Banki i szkoły większość czasu pozostają zamknięte.

Nareszcie zjednoczeni

Protesty ogarnęły nie tylko Bejrut, rozlały się po całym kraju. Są odpowiedzią na rządowe plany podwyższenia oraz wprowadzenia nowych podatków, m.in. od połączeń internetowych przez komunikatory typu WhatsApp – powszechnie używanych w Libanie, gdzie połączenia telefoniczne mają wygórowane ceny.

Ale podatki były tylko iskrą. Po raz pierwszy w historii Libanu wszystkie grupy religijne i etniczne (oficjalnie jest ich 18, w rzeczywistości jeszcze więcej) stanęły ramię w ramię, by domagać się zmiany władzy. Libańczycy sprzeciwiają się powszechnej korupcji władz, wymuszonej przez społeczność międzynarodową polityce zaciskania pasa, zapaści ekonomicznej. Żądają dostępu do darmowej – lub chociaż przystępnej cenowo – edukacji i służby zdrowia, praw pracowniczych. Chcą, by politycy wreszcie wzięli odpowiedzialność za państwo. Liban zmaga się z problemem dostępu do wody, przerwami w dostawach prądu, kryzysem śmieciowym i nieudolnością instytucji, podczas gdy politycy milionerzy tylko powiększają swoje majątki.

Ludzie organizujący protest po telewizyjnym przemówieniu prezydenta Michela Aouna.  Bejrut, 12 listopad 2019 r. (MAHMUT GELDI / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES)

Rozmrożenie

Od 30 lat – to jest od zakończenia wyniszczającej wojny domowej, w której Libańczycy walczyli ze sobą od 1975 do 1990 r. – krajowa scena polityczna nie uległa dużej zmianie. Przedstawiciele różnych grup wyznaniowych i etnicznych mieli w tym czasie zapewnioną proporcjonalną reprezentację we władzach, a ich liderzy mogli się cieszyć poparciem swojego elektoratu bez względu na własne postępki.

Działo się tak, gdyż w kraju, w którym pamięć wojny jest nadal żywa, a przynależność religijna i etniczna determinuje większość relacji społecznych, posiadanie silnego protektora jest podstawą przetrwania grupy. Konserwowało to niewydolny sektariański system polityczny i utrudniało stworzenie opozycji ponad podziałami, która byłaby w stanie stawić czoła faktycznym problemom. Wyborcy stali się klientami liderów partyjnych, w których widziano jedynych obrońców interesów danej grupy i gwarantów jej przetrwania. Fakt, że mało który lider starał się poprawić funkcjonowanie całego państwa, był dla elektoratu kwestią drugorzędną.

Do tego położenie geopolityczne Libanu, który graniczy z Syrią i Izraelem, od lat sprawia, że ścierają się w nim różne wpływy, a regionalne konflikty niejednokrotnie paraliżowały działania rządu w Bejrucie.

Protestujący palą opony podczas blokady na autostradzie przechodzącej przez stolicę Libanu, 18 październik 2019 r. (SAM TARLING / GETTY IMAGES)

Z jednej strony, Iran sponsoruje bojówki Hezbollahu, jedynej grupy, która nie została rozbrojona po libańskiej wojnie domowej, a która dziś nie tylko wspiera Baszara al-Asada w Syrii, ale również broni terytorium Libanu przed atakami Izraela na południu kraju. Z drugiej strony, Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie od lat popierały premiera Saada Haririego i jego sunnicki Ruch Przyszłości.

Choć trwające protesty nie są pierwszymi masowymi demonstracjami na przestrzeni ostatnich lat, dziś protestujący nie tylko występują przeciwko swoim przedstawicielom i masowo zdzierają porozwieszane tradycyjnie na ulicach portrety liderów (łatwo po tym poznać, która grupa dominuje w danej dzielnicy). Rewolucja domaga się czegoś więcej: zmiany całego systemu politycznego i elektoralnego tak, by runął dotychczasowy porządek, a przynależność religijna danego polityka nie miała już znaczenia.

Nie wiadomo, czy wszystkie postulaty protestujących zostaną spełnione, ale rewolucja odnosi już sukcesy. Po kilkunastu dniach demonstracji premier Hariri ogłosił dymisję swojego rządu. Protestującym to jednak nie wystarczy.

Degettoizacja

Rewolucja przyniosła też długo oczekiwane wyzwolenie przestrzeni publicznej, którą ludzie odebrali sobie sami. Jeszcze dwa miesiące temu nikt by nie pomyślał, że place w centrum miasta zamienią się w miejsca tętniące życiem i muzyką. To właśnie odzyskiwanie miejsc, które przed wojną stanowiły centrum życia lokalnej społeczności, dodaje protestującym siły do dalszej walki i stało się jedną z głównych taktyk rewolucjonistów.

Na przykład elitarne śródmieście Bejrutu – od czasów powojennej renowacji świeciło pustkami, odstraszając drogimi butikami, sterylnymi uliczkami i horrendalnie wysokimi cenami apartamentów. Teraz wreszcie pojawiło się tam życie. Rewolucja odmienia krajobraz kraju.

Policjanci usuwają protestujących blokujących autostradę w Bejrucie, 26 październik 2019 r. (SAM TARLING / CORBIS / GETTY IMAGES)

To ważne tym bardziej, że wokół przebudowy zniszczonego przez wojnę śródmieścia nagromadziło się sporo kontrowersji. Znienawidzone przez wielu Libańczyków Solidere – spółka akcyjna założona w 1994 r. przez ojca premiera Saada Haririego, Rafika, której powierzono zadanie rekonstrukcji historycznego centrum – przemieniła niegdyś tętniące życiem ulice w miasto duchów. Przymusowe wysiedlenia mieszkańców, którzy zostali zmuszeni odsprzedać swoje nieruchomości w centrum (chyba że było ich stać na samodzielną restaurację budynków wedle nowego wzoru) stały się również symbolem dzikiego kapitalizmu i wzbogacania się elity finansowej i politycznej kraju kosztem mieszkańców. Rewolucja październikowa to również sprzeciw wobec oligarchizacji polityki i zawłaszczania miasta przez finansjerę.

„To bardzo ważne, że udało nam się odzyskać przestrzeń publiczną. Czuję, że ludzie byli jej głodni” – mówi Diana Richani, libańska antropolożka i uczestniczka protestów. „To niesamowite widzieć ulicznych sprzedawców powracających do centrum. Zaledwie w ciągu kilku dni, śródmieście znowu stało się przystępne cenowo, można kupić kawę i posiedzieć. Budynki z czasów przedwojennych przywracane są do użytku, Bejrut wreszcie wydaje się być normalnym miastem” – dodaje.

Jednym z takich miejsc jest „Jajko” – niedokończone kino w centrum miasta, którego budowa została przerwana przez wojnę domową. Zniszczony przez walki nieużytek kontrastował z wymuskanym śródmieściem i stanowił żywą pamięć konfliktu. Od kilkudziesięciu dni budynek stanowi zaś centrum dyskusji libańskiej rewolucji, odbywają się tu pokazy filmów, wykłady. Przywrócenie go do użytku protestujący nazwali „jajkopacją” (eggupation).

Objazd w imię rewolucji

Odzyskanie centrum miasta to jednak tylko jeden z sukcesów rewolucji. By wywrzeć jak największy wpływ na polityków, od początku protestów ludzie w całym kraju, choć z przerwami, blokują najważniejsze drogi w miastach i pomiędzy nimi. Wiedzą, że tylko w ten sposób, paraliżując życie i ekonomię kraju, zmuszą władze do reakcji.

Demonstranci blokują plac Riad Al Sohl, który stał się skupiskiem politycznych wieców. Bejrut, 18 październik 2019 r. (MAHMUT GELDI / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES)

„Wiele osób uważa, że blokady najbardziej zaszkodzą ludziom ledwo wiążącym koniec z końcem” – mówi Diana. „Rozumiemy to, ale jednocześnie wiemy, że jeśli się cofniemy i przestaniemy zakłócać codzienne życie w mieście i w kraju, naciskać na banki i korporacje, rewolucja będzie skończona. Protestujemy na naszych małych placach od lat i nic się nie zmieniło. Dopiero kiedy zaczęliśmy blokować drogi, politycy zaczęli z nami rozmawiać” – zauważa.

Droga z Bejrutu do Trypolisu w północnej części kraju to jedynie 80 km, asfalt jest w dość dobrym stanie, podróż zajmowała zawsze godzinę. W trakcie pierwszych tygodni rewolucji jej czas wydłuża się do pięciu godzin. Barykady rozłożone przez protestujących na drogach są uciążliwe i zmuszają kierowców do poszukiwania alternatywnych tras. Z pomocą idą rewolucjoniści, którzy dokładnie wyjaśniają, jak ominąć blokady. Wszyscy są w optymistycznych, przyjaznych nastrojach i nawet kierowcy specjalnie nie narzekają. Rozumieją, że rewolucja rządzi się swoimi prawami.

Do Syrii daleko

Z czasem do protestów włączyli się uczniowie. Wiedzą, że w obecnej sytuacji politycznej i gospodarczej – bezrobocie wynosi 25 proc., a wśród młodych 37 proc. – nawet dobre stopnie nie zapewnią im w przyszłości pracy. W listopadzie taktyka protestu zaczęła się zmieniać. Część blokujących drogi przeniosła się tam, gdzie jest prawdziwa władza. Dziś blokady, przywracane co jakiś czas, mieszają się z innymi formami protestu.

Protestujący zajmują centra władzy – okupują wejścia do banków, ministerstw i instytucji państwowych, a także pałac prezydencki w Baabdzie. Chcą doprowadzić do sformowania rządu, który będzie lepiej reprezentował ludzi, pociągnąć do odpowiedzialności polityków winnych korupcji i sprzeniewierzenia państwowego majątku, a także zmiany systemu wyborczego. Rozpoczęli też marsz o odzyskanie wybrzeża, swoich plaż, które w większości pozostają w prywatnych rękach, niedostępne dla mieszkańców i gdzie deweloperzy niejednokrotnie stawiają nielegalne zabudowania.

Demonstracja w centrum libańskiej stolicy, 20 październik 2019 r. (SAM TARLING / GETTY IMAGES)

„Celem jest zakłócenie normalnego funkcjonowania kraju tak, by jednocześnie zminimalizować wpływ rewolucji na życie zwykłych ludzi” – mówi Lara Bitar, niezależna dziennikarka libańska. „Atakujemy głównie bank centralny, skorumpowane instytucje rządowe, biznesy powiązane z politykami. Społeczeństwo obywatelskie stara się wymusić zmiany prawne” – dodaje.

Na razie nie wiadomo, jak długo rewolucja będzie trwać i czy protestujący osiągną swoje cele. Wiadomo jednak, że Liban już nigdy nie będzie taki sam.

„Czujemy, że politycy są teraz czujni. Gdy słyszymy z ich strony groźby, wiemy, że naciskamy w odpowiednim miejscu. Wywieramy więc nadal presję, by zobaczyć, co uda nam się osiągnąć” – podkreśla Diana. „Chcę być optymistką i powiedzieć, że uda nam się osiągnąć nasze cele. W sumie wiele już osiągnęliśmy, wstrząsnęliśmy rządem i zmusiliśmy ich, by traktowali nas poważnie” – zaznacza.

„W przypadku rewolucji zbij szybę” – głosi napis na wybitym oknie w jednym z budynków na Placu Męczenników. Bejrut, 29 październik 2019 r. (SCOTT PETERSON / GETTY IMAGES)

Na razie nic nie wskazuje na to, by demonstracje wywołały bardziej drastyczną odpowiedź ze strony władz, choć akty przemocy ze strony sił porządkowych nie są rzadkością. Tydzień temu Alaa Abou Fakher, członek Progresywnej Socjalistycznej Partii Druzów, został zastrzelony przez żołnierza na oczach swojej rodziny podczas protestu na południe od Bejrutu. Armia utrzymuje, że śmierć polityka była przypadkiem, a ogień otworzono, by rozgonić blokadę drogi. Śmierć Fakhera jeszcze bardziej rozwścieczyła protestujących. Doszło do zamieszek.

Jak na razie nie widać wyjścia z obecnej sytuacji. Choć scenariusz rewolucji syryjskiej – na razie – nie wchodzi w grę, władze w Libanie powoli tracą cierpliwość. W zeszłym tygodniu prezydent Michel Aoun stwierdził w wywiadzie, że jeśli demonstrujący nie widzą w kraju przyzwoitych ludzi, to powinni wyjechać. Dodał też, że nie przejmą władzy w kraju. Mimo takich zapewnień rewolucjoniści nie zamierzają cofnąć się ani o krok. A władze wiedzą już, że protestujący nie zadowolą się połowicznymi ustępstwami i będą dążyć do zmiany całej klasy politycznej. System jednak jeszcze nie upadł i wszystko wskazuje na to, że rewolucja prędko się nie skończy.

Protestujące Libanki walczą o swoje prawa – przeczytaj reportaż Anny Wilczyńskiej o kobiecej twarzy libańskiej rewolucji.

Opublikowano przez

Agnieszka Pikulicka-Wilczewska

Autor


Dziennikarka zajmująca się przestrzenią postsowiecką, pisze głównie dla Al Jazeera English i Eurasianet. Mieszka w Uzbekistanie.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.