Humanizm
Zagadki umysłu. Możliwe, że Twój przyjaciel to zombie
12 października 2024
Odejście Harry’ego i Meghan to kres złudzeń brytyjskiej lewicy, że rodzina królewska idzie w swojej inkluzywności z duchem czasu. Przecież nie po to Wielka Brytania utrzymuje tak staroświecką instytucję jak monarchia, żeby gdziekolwiek z duchem czasu iść
Od ponad tygodnia temat na pierwszych stronach gazet w Wielkiej Brytanii jest jeden: książę Harry w wieku 35 lat postanowił się usamodzielnić. 8 stycznia wraz z żoną Meghan Merkle oświadczyli na Instagramie, że pragną stać się finansowo niezależni od rodziny królewskiej, wycofać się z życia publicznego i częściowo zamieszkać w Ameryce Północnej.
Wiele wskazuje na to, że powodem decyzji pary było chłodne przyjęcie w królewskiej rodzinie oraz hejt, jaki regularnie serwowały księżnej brytyjskie brukowce. Amerykańska aktorka jest córką Afroamerykanki i rozwódką, a do tego feministką. Brytyjskie tabloidy nie szczędziły uwag o „egzotycznym DNA” księżnej, dziennikarz BBC (!) porównał nowo narodzone royal baby do szympansa, a skrajna prawica – w tym aktywni w niej Polacy – nazwała księcia Harry’ego „zdrajcą rasy”. Już jakiś czas temu Harry oświadczył, że „nie będzie niemym świadkiem cierpienia Meghan” i zapowiedział wojnę z brukowcami.
I chociaż para z tej wojny zdezerterowała, brukowce dalej ją toczą, nazywając decyzję Harry’ego i Meghan „egoistyczną”, „szokującą” i „niewdzięczną”. Szczególnie obrywa się, rzecz jasna, księżnej. Na Twitterze zatrendował hashtag #Megxit, a Meghan porównywano do Yoko Ono, „która rozwaliła Beatlesów”, oraz Wallis Simpson – innej, jak podkreślają tabloidy, Amerykanki i rozwódki, dla której ponad 80 lat temu abdykował król Edward VIII.
Książę Harry na tron raczej i tak się nie wybierał – w kolejce przed nim są jego ojciec Karol i starszy brat William, a także liczne potomstwo tego ostatniego. Ale odejście księcia pogłębia PR-owy kryzys, w którym kolejny raz w niedługim czasie znalazła się brytyjska rodzina królewska. W listopadzie z życia publicznego wycofał się Andrzej, książę Jorku i stryj Harry’ego. Powodem był pedofilski skandal z udziałem jego serdecznego przyjaciela, amerykańskiego miliardera Jeffreya Epsteina. Jedna z oskarżycielek zeznała, że jako nastolatka została zmuszona do seksu również z księciem Andrzejem. Ten w wywiadzie dla BBC zarzekał się, że w dniu podanym przez oskarżycielkę był w Pizzy Hut z córką, innego zaś – gościł w nowojorskim konsulacie brytyjskim (ówczesny konsul zaprzeczył). O winach Epsteina, który parę miesięcy wcześniej popełnił samobójstwo, wypowiedział się z kolei dość lekceważąco. Opinia publiczna zareagowała krytycznie, a BBC i ITV zapowiedziały, że nie będą transmitować ślubu córki księcia, Beatrycze.
Odejście Harry’ego i Meghan to kres złudzeń, że brytyjska monarchia idzie w swojej inkluzywności z duchem czasu. Przyjęcie do rodziny ciemnoskórej feministki i aktywistki klimatycznej, do tego wywodzącej się „z ludu”, było dla lewicującej młodzieży promyczkiem nadziei na zmiany. A to właśnie wśród młodych monarchia ma najmniejsze poparcie.
„Najmniejsze” nie znaczy jednak, że Brytyjczycy chcieliby obalenia królowej – z przeprowadzonych w 2018 roku badań wynika, że 57 proc. młodych popiera monarchię (względem średniej 69 proc.). Podobną sympatią cieszą się wszystkie z dwunastu europejskich monarchii (w Watykanie, zdaje się, nie przeprowadza się takich badań). Rekordzistką jest monarchia norweska – jej poparcie w niektórych sondażach przekracza 80 proc.
Jest tylko jeden wyjątek: Hiszpania. Z jej ustroju zadowolone jest zaledwie 35–40 proc. obywateli, a ok. połowa życzyłaby sobie jego zmiany. To pokłosie kryzysu, podczas którego sporo dyskutowało się o kosztach utrzymania rodziny królewskiej (ok. 8 mln euro rocznie – choć to i tak 10 razy mniej niż w Wielkiej Brytanii). I o rozrywkach byłego już króla Juana Carlosa, który w obliczu ekonomicznej katastrofy postanowił zrelaksować się na kosztownym polowaniu w Botswanie. W dodatku na jaw wyszły przestępstwa gospodarcze jego zięcia.
Europejczycy cenią swoje monarchie, bo spajają one wielonarodowe kraje (np. Wielkią Brytanię czy Belgię), kojarzą się z niepodległością (jak w przypadku Holandii), a przede wszystkim – zazwyczaj nie wtrącają się w bieżącą politykę i kreują się na bezinteresownych rozjemców. Wzmacniają dumę narodową, poczucie stabilizacji i – last but not least – przyciągają tłumy turystów.
Członkowie rodzin królewskich bywają w dodatku sympatycznymi celebrytami, którzy budują swój wizerunek na byciu „blisko ludu”. Norweskiego króla Haralda V można spotkać w kawiarni lub marinie (świetnie żegluje), a holenderski król Wilhelm Aleksander zdobył sympatię swoich poddanych wyznaniem, że przez dwie dekady pracował incognito jako pilot w liniach KLM.
Zainteresowaniem mediów cieszą się nawet członkowie rodzin, które od lat nie są już królewskie – na przykład Habsburgowie. Austriackie tabloidy w ubiegłym roku z zapartym tchem śledziły walkę Karla Habsburga (wnuka Karola I, ostatniego cesarza Austro-Węgier) z austriackim trybunałem konstytucyjnym o możliwość używania zakazanego w Austrii przedrostka „von”. W mediach brylują też jego dzieci: modelka Eleonore i kierowca rajdowy Ferdinand Zvonimir.
Europejskie księżne i książęta są jak gwiazdy show biznesu: za dorywczą skromność dostają propsy, ale generalnie chcemy oglądać ich w złocie i przepychu, na bajkowych garden parties lub ewentualnie dobrodusznych wyprawach do głodnych dzieci. Obyczajowe skandale mogą im przy tym – podobnie jak celebrytom – nawet pomagać: nie mamy tyle, co oni, ale przynajmniej czujemy się wtedy lepsi moralnie.
Nic więc dziwnego, że opowiadająca losy brytyjskiej rodziny królewskiej produkcja Netfliksa, The Crown, stała się światowym hitem. Spektakle życia rodzin królewskich w epoce mediów masowych śledzi się jak reality show – szczególnie dotyczy to Wielkiej Brytanii, gdzie media skrupulatnie informują o najdrobniejszych szczegółach z życia panującej dynastii. Nic dziwnego, że zirytowani wszechobecnymi zdjęciami kolejnych royal babies, napisali nawet wtyczkę do Chrome’a zamieniającą je na obrazki z kotami.
Zwolennicy monarchii podkreślają, że europejskie królestwa należą do najbardziej demokratycznych państw świata, w których panuje wysoki poziom zaufania społecznego i oparta na kompromisie kultura polityczna. To dzięki monarchii, jak twierdzą, stabilność w niespokojnym regionie północnej Afryki zachowuje Maroko, Tajlandia nie stacza się w wojnę domową, a Bhutan jest rzekomo najszczęśliwszym krajem świata.
Łatwo oczywiście kontrargumentować, że wiele z zestawianych przez monarchistów faktów to korelacje, a nie związki przyczynowo-skutkowe i przypominać za Arystotelesem, że każdy ustrój polityczny może przyjąć właściwą lub zwyrodniałą formę. Co do jednego mogę się jednak z monarchistami zgodzić: lepszy król Harald V niż demokratycznie wybrany prezydent Trump czy Putin (który fałszuje wybory, ale i tak cieszy się ogromnym poparciem). Tym bardziej, że wiele republik jest nimi tylko na papierze (jak Turkmenistan czy Korea Północna, zajmujące ostatnie miejsca w rankingu demokratycznych swobód Freedom House) i nawet niektóre monarchie absolutne (Oman, Brunei czy Katar) wypadają w nim o wiele lepiej niż niejedno państwo „demokratyczne”.
Ale rojaliści często zapominają, że monarchia to kosztowna instytucja, a jej istnienie normalizuje nierówności społeczne i w aktywny sposób się do nich przyczynia (by wspomnieć chociażby nakładanie kar na bezdomnych przebywających na terenie celebracji royal wedding). Anglików przecież już w ogóle nie dziwi, że członkom rodziny królewskiej wolno więcej (vide rasistowskie uwagi księcia Filipa czy jego bezkarne wsiadanie za kółko mimo dobiegania setki, co skończyło się ostatnio wypadkiem).
Brytyjskie media zastanawiają się, jak Harry i Meghan zamierzają zarabiać na życie. Ponoć szykuje się przedsiębiorstwo wielobranżowe Sussex Royal, ale tak naprawdę para książęca nie musi zastanawiać się nad tym, za co będzie żyć. Z funduszu królewskiego pochodziło zaledwie 5 proc. przychodów księcia Harry’ego. Nawet jeśli książę Karol przestanie wypłacać synowi pensję, to majątek byłej (i najprawdopodobniej przyszłej) aktorki szacuje się na 4 mln funtów, a samego księcia Harry’ego – na 30 mln (z czego duża część to spadek po księżnej Dianie).
Nie wygląda na to, żeby w najbliższym czasie nastąpić miał kres monarchii. Nie zmieni tego również rezygnacja księcia Harry’ego i Meghan. Owszem, problemy książęcej pary mogą pogorszyć wizerunek Windsorów w oczach bardziej lewicowych Brytyjczyków (tych, którzy wierzyli, że można pogodzić lewicowe postulaty z monarchią) , ale ci bardziej konserwatywni staną raczej po stronie „pokrzywdzonego” przez „niewdzięczną rozwódkę” dworu. Tym bardziej że to nie pierwszy skandal z udziałem Harry’ego, który w młodości imprezował w nazistowskim mundurze i wdawał się w bójki z fotoreporterami.
Dużo większym wyzwaniem może okazać się w przyszłości śmierć królowej Elżbiety II. Następca tronu, książę Karol, nie cieszy się zbyt wielką popularnością wśród Brytyjczyków – nie tylko ze względu na skandale obyczajowe, ale i politykierstwo. Książę naciskał Tony’ego Blaira, żeby nie zakazywać mu polowania na lisy; dał się również poznać jako niestrudzony promotor alt-medu. Jeśli zostanie niepopularnym królem, niezbyt silny dziś brytyjski ruch republikański może zyskać, zwłaszcza jeśli polityczna polaryzacja będzie postępować. A będzie: bo wielkimi krokami zbliża się Brexit, a Szkocja stara się o organizację drugiego referendum w sprawie niepodległości.
I wiecie co? Jakoś mi Wielkiej Brytanii nie żal.