Nauka
Obniżony poziom Morza Śródziemnego. Naukowcy rozwiązali zagadkę
11 grudnia 2024
Prognoza US Intelligence Community: do roku 2040 w miastach całego świata przybędzie ogółem 1,6 miliarda mieszkańców. 80 procent tego wzrostu nastąpi w krajach, które nie są na to jeszcze gotowe. Znaczna część tego przyrostu będzie wynikiem masowej migracji. Tymczasem patologie społeczne, będące pokłosiem nieintegrowania się Afrykańczyków i Azjatów z rdzenną ludnością krajów Zachodu, są faktem. Instytucje Zachodu powinny więc, w ramach swoich możliwości, rozwiązywać problemy migracyjne już w krajach globalnego Południa.
Masowa migracja jest w trzeciej dekadzie XXI wieku paliwem propagandy politycznej. O ile w przeszłości stanowiły one przedmiot sporów światopoglądowych, o tyle dziś coraz bardziej wymagają od polityków podejścia praktycznego. Oznacza zaś ono wznoszenie się ponad podziały światopoglądowe.
Mówiąc w uproszczeniu, od drugiej połowy XX stulecia w Europie było tak, że lewica, optując za koncepcją multi kulti popierała masową imigrację z krajów pozaeuropejskich, a prawica się temu sprzeciwiała powołując się na interesy narodowe.
Z tym że to był antagonizm wtórny. Stanowił on pokłosie procesów dekolonizacyjnych i rewolucji kulturowej. Elity polityczne i intelektualne Zachodu pod wpływem idei lewicowych zaczęły się poddawać temu, co francuski pisarz Pascal Bruckner nazwał „tyranią skruchy”. Eksponowały poczucie winy za krzywdy, które w ich mniemaniu „cywilizacja białego człowieka” wyrządziła ludom kolorowym. Masowa imigracja z Afryki i Azji miała być nie tylko importem siły roboczej potrzebnej zachodnim gospodarkom – czyli nieść korzyści ekonomiczne – ale i historycznym zadośćuczynieniem biednemu Trzeciemu Światu, przed którym swoje wrota otworzył bogaty Pierwszy Świat.
Wcześniej jednak europejska lewica miała inne priorytety niż uszczęśliwianie ofiar zachodniego kolonializmu. Jej elektoratem był rodzimy biały proletariat. I kiedy został on przez nią porzucony, przejęła go „populistyczna” prawica. Ta bowiem rozpoznała jego lęki wobec masowej imigracji jako przyczyny tego, że przybysze spoza Europy zaczęli zabierać rdzennym robotnikom miejsca pracy.
Ten kontekst historyczny jest istotny. Uwzględniając go łatwiej zrozumieć elastyczność europejskiej lewicy w zakresie masowej migracji. W polityce liczą się bardziej okoliczności niż sztywne stanowisko ideowe.
O tym się mówi. Imigranci w Szwecji: Na Północy bez zmian. Szwecja na wojnie z przedmieściami
Tak jest właśnie w Danii. Dla niejednego obserwatora życia politycznego w Europie zaskoczeniem może być, że w tym kraju twardy antyimigrancki kurs stał się udziałem socjaldemokratów, czyli formacji kojarzonej z postawą „gościnności”. Lewicowy rząd duński nie waha się przekraczać granic politycznej poprawności. W roku 2021 postawił sobie za zadanie, żeby na osiedlach określanych przez władze duńskie jako „getta” ograniczyć w ciągu 10 lat liczbę ludności „niezachodniego” pochodzenia do 30 procent.
Zainicjowano szereg działań uprzykrzających życie imigrantom spoza Europy, którzy powołując się na przywileje wynikające ze swojej kulturowej odmienności odmawialiby stosowania się do wymogów funkcjonowania w społeczeństwie duńskim. Przykładem może być obowiązek nauki języka duńskiego dla dzieci z imigranckich rodzin. Niepodjęcie jej przez dziecko z winy rodziców skutkuje utratą świadczeń społecznych dla całej rodziny.
W Europie mamy do czynienia poniekąd z odwróceniem sytuacji sprzed kilku dekad. Kiedyś prawica „populistyczna” ukradła wyborców (rdzenny biały proletariat) lewicy. Dziś lewica – czy szerzej rzecz ujmując: mainstream polityczny od chadeków do socjalistów – próbuje ich odzyskać.
Tak czy inaczej, widać, że jej pomysł, aby wychować sobie wiernych wyborców spośród przybyszów z Afryki i Azji, okazał się mocno problematyczny. Konfliktów społecznych, którymi zaowocowała masowa imigracja, nie da się dłużej lekceważyć.
Gorący temat: Imigranci we Francji. Porażka francuskich elit
Tak więc wizja twierdzy Europa pomału przestaje być domeną jednej opcji politycznej. Można nawet zaryzykować opinię, że na horyzoncie rysuje się w tej sprawie konsensus ponad podziałami światopoglądowymi. Zarazem jednak nikt z uczestników rywalizacji politycznej nie chce tego otwarcie przyznać. O coś przecież trzeba się kłócić, bo solą demokracji parlamentarnej jest konfrontacja zantagonizowanych obozów politycznych.
Rzecz w tym, że wizja twierdzy Europa może się okazać pułapką. Oznacza ona przyjęcie postawy „moja chata z kraja”. W epoce globalizacji budowa międzykontynentalnych murów jest zaś coraz trudniejsza i coraz mniej efektywna. Dlatego warto zapobiegać masowym migracjom, czyli przeciwdziałać przyczynom tych ruchów, a nie ich skutkom. To zaś oznacza konieczność zainteresowania się sytuacją na globalnym Południu.
Nie tylko państwa zachodnie mierzą się z problemami masowej migracji. Oto kilka przykładów z różnych kontynentów.
Ważny temat: Czy jesteśmy skazani na imigrantów? Tak, ale nie na wszystkich
Kolumbia to kraj, wokół którego narosła czarna legenda ze względu na trapiącą go przestępczość zorganizowaną (chodzi zwłaszcza o handel narkotykami). Ostatnio jednak wydarzyło się coś wbrew tej legendzie. Do liczącej dziś ponad 8 mln ludzi stolicy Kolumbii – Bogoty w ciągu 10 lat przybyło około miliona mieszkańców Wenezueli.
W tym sąsiednim kraju doszło do zapaści gospodarczej, czego rezultatem jest ta migracja. Burmistrz Bogoty Carlos Fernando Galán twierdzi, że mimo iż jego miasto trapią takie kłopoty, jak niedobory wody spowodowane suszą, to imigrantów udało się zintegrować z autochtonami. Inna rzecz, że w przypadku dwóch latynoamerykańskich narodów nie sposób mówić o tym, że dzielą je jakieś istotne różnice kulturowe.
Dalej weźmy Tunezję. Europejczycy mogą ją postrzegać jako państwo emigrantów, a nie imigrantów. Skoro to kraj arabski, to nasuwa się wniosek, że i z niego pochodzi jakaś część arabskojęzycznej ludności przybyłej z Afryki do Europy.
Tymczasem sytuacja wygląda na bardziej złożoną. Prezydentem Tunezji jest konserwatywny polityk Kais Saied, który odwołuje się do retoryki charakterystycznej dla… nacjonalistów w Europie. Za retoryką zaś idą czyny. Do Tunezji przybywają imigranci z krajów Afryki Subsaharyjskiej – takich, jak Sudan czy Somalia. To czarna ludność, która ucieka przed ubóstwem i przemocą. Reżim Saieda traktuje ją jednak podejrzliwie. W konsekwencji dochodzi do aresztowań migrantów.
A w wypowiedziach prezydenta czarni przybysze przedstawiani są jako element zagrażający substancji białego społeczeństwa tunezyjskiego (bądź co bądź Arabowie należą do rasy białej). Znamienne, że za takie podejście, Saieda chwalił francuski polityk nacjonalistyczny, słynny publicysta Éric Zemmour (urodzony w Algierii, z pochodzenia Żyd).
To się czyta: Szwecja wprowadza nowe restrykcje. Imigracja rodzinna pod kontrolą
Kolejny kraj spoza Europy, na który warto zwrócić uwagę, to Indie. W roku 2019 ich władze pozbawiły obywatelstwa indyjskiego 2 mln osób, głównie muzułmanów. Zabrakło ich w indyjskim krajowym rejestrze obywateli. Chodzi o mieszkańców stanu Assam w północno-wschodniej części Indii. Są oni przede wszystkim wyznawcami islamu. Ich rodziny wywodzą się z sąsiedniego Bangladeszu (to państwo muzułmańskie było prowincją Pakistanu i wybiło się na niepodległość w roku 1971).
Władze indyjskie orzekły, że ludzie ci nie są prawowitymi obywatelami, mimo że od dziesięcioleci mieszkają w Assam. Tym samym – co brzmi szokująco – uznały ich za nielegalnych imigrantów.
Oczywiście, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa liczy się szerokie tło polityczne. W roku 2014 rządy w Indiach objęło nacjonalistyczne ugrupowanie Indyjska Partia Ludowa. Zrywa ono z koncepcją Indii jako państwa wielu kultur kładąc nacisk na tożsamość hinduską (a więc mającą korzenie religijne – w hinduizmie). Tym samym otwiera drogę dyskryminacji muzułmanów. A gorące napięcia między wyznawcami hinduizmu a wyznawcami islamu stały się w Indiach czymś powszechnym.
Skoro został już wymieniony Bangladesz, to trzeba powiedzieć, że właśnie to państwo musi się mierzyć z realnymi wyzwaniami masowej migracji. Konkretnie chodzi o jego stolicę – Dhakę. Nad jej przyszłością debatuje C40 Cities – globalna sieć blisko 100 burmistrzów wielkich metropolii, którzy próbują razem stawić czoła kryzysowi klimatycznemu.
Według szacunków tej organizacji licząca obecnie ponad 21 mln ludzi Dhaka może się spodziewać 3 mln nowych mieszkańców w połowie XXI wieku. A masowa migracja będzie spowodowana właśnie kryzysem klimatycznym.
Warto przeczytać: Pozostać sobą na emigracji. Rozpłynąć się w tłumie, czy dbać o korzenie
C40 szacuje, że jeśli bieżące tendencje się utrzymają, to 8 mln ludzi wysiedlonych w wyniku zmian klimatu może zaludnić 10 dużych miast. Jednak nie bogatej Północy, lecz biednego Południa. A organizacja wskazuje, że już teraz około 120 mln ludzi na świecie, którzy opuścili swoje domostwa w wyniku wojen czy prześladowań, przebywa z dala od Zachodu – w miejscach, gdzie przelewana jest krew i panuje ubóstwo.
Dramatycznie przyszłość Ziemi przedstawiły w roku 2021 amerykańskie służby wywiadowcze (US Intelligence Community). Ich prognoza brzmi: do roku 2040 w miastach całego świata przybędzie ogółem 1,6 miliarda mieszkańców. A 80 procent tego wzrostu nastąpi w krajach, które nie są gotowe do tego, żeby zapewnić podwyższenie stopy życiowej.
Można zatem postawić tezę, że ludzkość siedzi na beczce prochu, która może w każdej chwili wybuchnąć. Lęki społeczeństw Zachodu wobec masowej imigracji z krajów obcych kulturowo są uzasadnione. To nie są jakieś polityczne paranoje. Patologie społeczne będące pokłosiem nieintegrowania się Afrykańczyków i Azjatów z rdzenną ludnością krajów Zachodu są faktem. To jednak tylko jedna strona medalu. Tą drugą jest to, na co mieszkańcy bogatej Północy nie powinni zasłaniać oczu.
Instytucje Zachodu (a więc nie tylko państwa zachodnie) powinny w ramach swoich możliwości rozwiązywać problemy migracyjne już w krajach globalnego Południa. Oznacza to niesienie im rozmaitej pomocy (o taką upomina się dla swojego miasta wspomniany wyżej burmistrz Bogoty). W swoim wariancie optymalnym owa pomoc – oparta zwłaszcza na współpracy z samorządowcami – skutkowałaby tym, że mieszkańcy tych krajów nie byliby zmuszeni masowo uciekać ze swoich domostw. Tu w grę wchodzi, chociażby pomoc przy budowie szkół, szpitali, studni, rozwoju rolnictwa etc.
Jednocześnie elity polityczne państw Zachodu powinny wyciągnąć wnioski z przeszłości. Udzielanie narodom globalnego Południa lekcji na temat tego, jaki system polityczny mają wprowadzać w swoich krajach – a wiadomo, że chodzi o liberalną demokrację jako coś bezalternatywnego – prowadzi na manowce.
Kryzys migracyjny XXI stulecia zaczął się od konfliktów politycznych i społecznych na Bliskim Wschodzie. Państwa Zachodu nieudolnie je podgrzali dążąc do narzucenia tamtejszym społeczeństwom modelu politycznego, które one odrzuciły. Chcąc pomagać narodom globalnego Południa należy uwzględnić również i to doświadczenie.
Przeczytaj inny tekst Autora: Kamala Harris. Stand-up w Białym Domu i wybory w USA