Humanizm
Życie to nie bajka, ale istnieje narrator. Wewnętrzny głos umysłu
21 grudnia 2024
Romeo i Julia istnieją. Zbyt zaburzeni, przelęknieni lub skupieni na sobie, by przetrwać w związku A że to chemiczna ściema. A że nie ma nawet żadnej jednoznacznej definicji, choć na ogół wszyscy zgadzają się, że zjawisko samo w sobie istnieje, więc i definicja istnieć powinna. A że to nic innego, jak przeżywanie własnych wyobrażeń na temat drugiej osoby i chemicznego poczucia bliskości. A że tak mają wszyscy, i to niejeden w życiu raz. Pod wpływem kilku hormonów. I że tego kwiatu jest pół […]
A że to chemiczna ściema. A że nie ma nawet żadnej jednoznacznej definicji, choć na ogół wszyscy zgadzają się, że zjawisko samo w sobie istnieje, więc i definicja istnieć powinna. A że to nic innego, jak przeżywanie własnych wyobrażeń na temat drugiej osoby i chemicznego poczucia bliskości. A że tak mają wszyscy, i to niejeden w życiu raz. Pod wpływem kilku hormonów. I że tego kwiatu jest pół światu.
Badania wskazują na spadek relacji seksualnych w pokoleniu Y. Samej miłości dwudziestolatkowie też się podobno obawiają. Niczym utraty poczucia kontroli. Skąd bierze się to pragnienie kontrolowanego życia, w którym uczucia są przeżywane jako wtargnięcie i ryzyko? Zdaniem psychoanalityka Michaela Story, ma to związek z „nowymi formami rodzicielstwa i tendencją do nadopiekuńczości oraz ciągłej kontroli”.
„Takie modele rodzinne generują narcystyczne osobowości, które mają potem potrzebę absolutnej kontroli” – mówi dziennikowi „LeMonde”. „Dlatego wolą omijać ryzyko niepokoju związanego z separacją i opuszczeniem. Dalej, niektóre nastolatki, które przeżyły rozstanie rodziców, oddzielają uczucia od seksu. To pozory kontroli nad potencjalnymi problemami, które mógłby spowodować trwały związek” – podkreśla.
A może to normalne? „Przyzwyczajenia seksualne różnią się między pokoleniami”- zauważa Philippe Brenot, odnosząc się do prokreacyjnej seksualności lat 50. i wyzwolenia lat 70.
Jego zdaniem, swoboda seksualna ustały w latach 80. i 90., kiedy panował strach przed HIV. Ale potem pojawiła się alternatywa dla realnego seksu.
„Wielką rewolucją XXI wieku są ekrany oparte na zasadzie bierności. Siedząc przed nimi, połykamy to, co nam dane zobaczyć, bez bycia w akcji” – mówi Michael Stora. Z kolei w swoim przenikliwym tekście dla magazynu „Pismo” Karolina Lewestam pisze: „Dziś, jutro, pojutrze będzie miało w Polsce miejsce wiele orgazmów – ale ogromna większość z nich odbędzie się w samotności, w niebieskim świetle ekranu. To chyba musi mieć jakieś konsekwencje. (…) A najbardziej prawdopodobne, że wielki pornoeksperyment, jakim jest wystawienie całego pokolenia na tę seksualną papkę dostępną na żądanie, skończy się nie tyle anihilacją gatunku, ile rzadkim, bezcelowym, niesatysfakcjonującym seksem”.
W przeciwieństwie do swoich rodziców, dla których pierwszy seks był zanurzeniem w nieznane, większość millenialsów swoją wiedzę czerpie z pornografii dostępnej na smartfonie. „Instynkt seksualny zanika. Dzisiejsza seksualność jest całkowicie wyuczona. Jest modelem” – mówi Philippe Brenot.
Terroryzm wydajności. Seksualność z karty. Bardzo szybka, bardzo silna i tak zróżnicowana, jak tylko tego chcemy. Możliwość przejścia bezpośrednio do najbardziej ekscytującego fragmentu wideo. Pornografia deklasuje doznania dostępne podczas zwykłego stosunku.
Michael Stora zwraca też uwagę, że oprócz kultury natychmiastowości „pornografia przekazuje pewien ideał wykonania. Ideę aktu seksualnego, który jest całkowicie satysfakcjonujący i wyczerpujący”. Niezawodna erekcja, niekończący się stosunek, niekoniecznie zaraz – związek.
Można też bardziej fizycznie, choć nieorganicznie. Sexroboty zaczynają się od 15 tysięcy złotych – responsywne i z własną osobowością. Ale nie trzeba ich kupować, bo coraz popularniejsze są też lalkowe burdele. Pracę nad lalkami zaczęły się już w latach 90. Miały stanowić coś w rodzaju obiektów artystycznych, dedykowanych np. do performansów. Produktem dość szybko zainteresowała się jednak inaczej zorientowana klientela. Idąc więc za popytem, zmieniono kierunek badań i z „botixów „przemianowano je na seksualne lalki. Dzięki sztucznej inteligencji i użytym do jej wyrobu zaawansowanym materiałom, lalki wyprodukowane przez RealDoll imituje istotę ludzką lepiej niż klasyczne lalki.
„Kupują je ludzie samotni, którzy często z tego czy innego powodu nie mają chęci lub szansy na prawdziwą więź. Są też ofiary okoliczności: albo coś im się stało, albo ktoś złamał im serce, może stracili właśnie kogoś bliskiego. Niekoniecznie muszą chcieć nowych relacji” – tłumaczy Matt McMullen, dyrektor ReallDoll.
Oczywiście, seks to nie wszystko. W ofercie jest również romantyczny związek syntetyczny – z lalką. Ktoś zapyta: dlaczego nie? Skoro nie istnieje nawet jednolita i spójna definicja miłości. Skoro miłość to szkodliwa i nachalna chemia; przeżywanie wyobrażeń na temat drugiej osoby. Skoro doświadcza tego każdy pod wpływem fenyloetyloaminy i dopaminy? Po kilku latach uodparniamy się na narkotyczne działanie substancji, i już po miłości.
Czemu by więc nie zaoszczędzić sobie ciągłych rozczarowań, nie tylko sypiając, ale również i wiążąc się z lalką? „Z syntetyczną kobietą wszystko jest zawsze w porządku (to znaczy: niezmiennie). Nie ma tu podstępu, nie ma żadnych nieprzyjemnych niespodzianek; niezależnie od tego, co zechcesz z nimi zrobić, dostaniesz to” – przekonuje.
A jeszcze rozwiązuje się problem handlu ludźmi, przemocy, prostytucji – argumentuje McMullen. Lalki mogą z powodzeniem zastąpić ofiary gwałtu, żywy towar czy prostytutki.
Odpowiednikiem nieorganicznych związków w kulturze japońskiej jest Moe. To słowo oznaczające tych, którzy nie angażują się w interakcje międzyludzkie, by tworzyć związki – ponoć romantyczne – z animowaną lub dwuwymiarową postacią.
Inteligentny surogat dla związku międzyludzkiego? Od 15 tysięcy i wzwyż.
Zdegradowana za sprawą gender męskość oraz swoboda obyczajowa – oto, co przeciwdziała trwałości związków, zdaniem profesora Bogdana de Barbaro. Równość w związku, według niego, jest cenną wartością, niemniej nie każdy uważa się za jej beneficjenta. Nie mężczyźni, a przynajmniej nie wszyscy. „Stare role już nie działają, a nowych jeszcze nie przećwiczyliśmy” – mówi profesor. Sugeruje, że są i ci, co być może chcą jak najlepiej, ale przychodzi chwila, że odzywa się w nich pierwotny zew przodków, pomstujących zza grobów przeciw „zniewieścieniu” i cały nowoczesny, równościowy związek przeżywa regresję albo rozpada się.
„Marzę o takiej prawdziwej żonie-żonie” – mówi mi 28-letni Patryk. Wprawdzie jedną już ma, od niespełna pół roku. Ale czuje, że na decyzję o małżeństwie – zawartym niecałe pół roku temu po sześcioletnim związku – jak dla niego było jeszcze o wiele za wcześnie. Kiedy pytam, czym miałaby różnić się żona-żona od jego własnej, i kim byłby w takim razie mąż-mąż, wzrusza tylko ramionami. „To nie była dziewczyna dla mnie” – podsumowuje niedoszłą-byłą.
„Zamiast próbować przetrwać pierwszy kryzys, pary uciekają od siebie. I każde szuka nowej osoby, z którą na pewno zawsze będzie świetnie” – mówi prof. de Barbaro w wywiadzie dla Agnieszki Jucewicz i Grzegorza Sroczyńskiego. „Teraz sześćdziesięciolatek – jeśli jest w dobrej formie – uważa, że ma życie przed sobą. To oczywiście kolejna ułuda, która może prowadzić do życia składającego się z samych początków i prób. Być może znajdę w tym ekscytacje, ale głębi raczej nie” – dodaje.
Karol, 21-letni web developer i instruktor tańca towarzyskiego, prywatnie od trzech i pół roku pozostaje w szczęśliwym związku. Dzieli się ze mną swoimi przemyśleniami: „Jeśli w związku mężczyzna nie spełnia swojej roli, to i kobieta swoją gubi. Ja i moja dziewczyna nie ładowaliśmy się w związki, których nie chcieliśmy. A kiedy się na siebie zdecydowaliśmy to – trochę wbrew prawom rynku – postanowiliśmy o naszą relację dbać i sobie nie odpuszczać, zamiast wymieniać się na nowy model. Wydaje mi się, że wychowanie do życia w rodzinie, skoro już jest (w wymiarze 14 godzin na 12 lat edukacji, nieobowiązkowo – Paulina Ż.), mogłoby poza edukacją seksualną uczyć też, jak zbudować związek, a potem scementować go w rodzinę, no i – jak odnaleźć się w genderowych rolach. Zauważyłem, że wielu moich rówieśników ma z tym wyraźny problem” – uśmiecha się ironicznie.
Gdzie i kiedy zdążył się tego wszystkiego dowiedzieć? „W tańcu towarzyskim nie ma tak naprawdę czegoś takiego jak partnerstwo. To taniec nauczył mnie odróżniania i wyczucia płci. Historia, jaką taniec towarzyski opowiada między krokami, jest rozpisana na dwie role, i te role są przypisane przeciwnym płciom. Współpraca – tak, ale inna niż ta stricte sportowa, drużynowa. W tańcu, tak jak wcześniej czy później w związku, zawsze wychodzi, kto jest kobietą, a kto facetem”.
Ale dlaczego aż tak stronimy od związków, zwłaszcza tych zobowiązujących, małżeńskich? Z czego bierze się regularny przyrost rozwodów? Tajemniczy konstrukt żony-żony (zwanej też nieraz: żonką) musi mieć cokolwiek wspólnego z mitycznym prawdziwym mężem–myśliwym. I z rozczarowaniem u obydwu płci odpowiednio, że trafiły nie na szablony, a na żywego człowieka.
Po kilkukrotnej lekturze wywiadu z profesorem psychiatrii i wieloletnim terapeutą par, profesorem de Barbaro, sięgam po telefon, żeby dopytać jeszcze o to i owo.
PAULINA ŻEBROWSKA: Dlaczego tak wiele małżeństw się rozstaje? Skąd ten przyrost rozwodów?
PROF. BOGDAN DE BARBARO: Temat jest szeroki, ale spróbuję odpowiedzieć krótko. Myślę, że powodem jest coraz silniejsza – przynajmniej w obrębie kultury europejskiej – wartość hedonizmu. Ma nam być przyjemnie. A za rozwód na ogół odpowiadają obie strony. Chyba, że w związku dochodzi do przemocy – wtedy oczywiście za rozpad ponosi odpowiedzialność ten, kto jest przemocowy. Natomiast jeśli dochodzi do bezradności emocjonalnej, to autorami tej bezradności są obie strony. Tak jak w tańcu, w którym – nawet jeżeli jest osoba prowadząca, to ostateczny efekt zależy od współ-gry, od umiejętności wzajemnego dostrojenia. Więc jeśli jest to swego rodzaju taniec, to jest potrzebna wzajemna uważność, uwzględnianie drugiej osoby. A więc za jakość tego tańca odpowiadają dwie osoby. W tańcu ludzie się dotykają…
A zatem również ważny jest takt…
I to w podwójnym tego słowa znaczeniu. Takt jako rytm dnia, rytm życia, pewien rodzaj stabilności czy powtarzalności. Ale być może miała Pani na myśli także taktowność, a więc pewna wzajemna wrażliwość, pod którą kryje się wzajemna empatia. Owszem, umiejętność wczuwania się w druga osobę jest obustronnie cenna: i dla tego, kto jest empatyczny i dla osoby, której ta empatia dotyczy.
Czy mógłby pan profesor odnieść się do tych słów Łukasza, przygotowującego pracę doktorską w Instytucie Socjologii UJ, który powiedział mi: „Kobiety chcą być traktowane i odbierane jako osoby nietypowe, nieszablonowe, a same zadowalają się stereotypami na temat facetów. Nie zadają pytań, nie są ciekawe odpowiedzi. Wystarczają im własne wyobrażenia na temat męskiej natury”.
Trudno mi się do tych słów odnieść, bo ich autor dokonuje uogólnień, w dodatku – przyzna Pani – dość, przynajmniej w podtekście, agresywnych. Nie jestem socjologiem, więc czuję się zwolniony od wypowiadania się o świecie przy pomocy generalizacji. Ja jestem psychoterapeutą i pracuję z jednostkami, parami, rodzinami. A perspektywa terapeuty jest taka, że każda osoba jest inna.
Oczywiście, wiem, że do rozumienia świata potrzebne są uogólnienia, ale przywilejem w mojej pracy jest to, że każdy dzień niesie inne doświadczenie, inne spotkania z ludźmi i inne wyzwania. Bo każdy człowiek, i każde spotkanie z człowiekiem, przepraszam za banał, jest inne. Może dlatego bardziej wierzę w to, co się dzieje w gabinecie terapeutycznym, niż na filmach typu dramat psychologiczny. Różnorodność i osobność autentycznych spotkań to jest coś, co utrzymuje mnie jako psychoterapeutę w ciągłym stanie zaciekawienia. I to chroni od zespołu wypalenia.
Co z konstruktem idealnej „kobiecej” żony i idealnego „męskiego” męża? Co za tym stoi i skąd biorą się tak naiwne oczekiwania? Czy związki rozbijają się o szablony tego rodzaju?
Idealne „kobiece żony’ i „męscy mężowie” to jakiś wzorzec kulturowy, który w płynnej nowoczesności jest – jak wskazuje sama nazwa czasów, w których żyjemy – jest płynny, zmienny, niejednoznaczny. Więc, tak jak to Pani sama określiła, to jest konstrukt i nie ma powodu, by z niego wynikał jakiś sztywny nakaz. Różne złe rzeczy można powiedzieć o ponowoczesności, ale to akurat, że wolno nam szukać własnej drogi i własnego sensu, bardzo mi się podoba. Więc żona będzie wtedy idealna, kiedy będzie szukać swojej kobiecości. A idealny mąż – wtedy, gdy będzie szukać swojej męskości. A jeszcze w dodatku, jeśli się w tych poszukiwaniach odnajdą…
Przeciągnięte dzieciństwo i – zderzenie z rzeczywistością. Opóźnia się moment zawarcia małżeństwa, jednocześnie coraz więcej formalnych związków się rozpada. Początki są zwykle różowe – mocno przeciągnięta w czasie sielanka narzeczeńska, bezpieczna pozycje we współdzielonym mieszkaniu, kot pies, palma z Ikei; wszystkie wyjścia ewakuacyjne stoją otworem, a tymczasem jest lekko, miło i są motyle w brzuchu. Połączy nas kredyt, może dziecko – ale to potem. Na razie motyle i fruwanie.
Nie tylko rozwodzimy się na prawo i lewo. Polska, przynajmniej do niedawna, była też rekordzistą w ilości składanych wniosków o stwierdzenie nieważności małżeństw kościelnych. Może w Polsce śluby kościelne zawieramy po prostu równie pochopnie, co reszta świata zawiera cywilne? Nawet Kościół nie pozostaje całkiem głuchy na problem rozpadu małżeństw. Gender genderem, nie jest tajemnicą, że jeszcze do niedawna żmudna i długa procedura unieważnienia małżeństwa konkordatowego, już od ponad roku decyzją papieża Franciszka uległa przyspieszeniu.
Jak widzi to mecenas Rafał Kornet, wieloletni praktyk, jeden spośród nielicznych adwokatów, mających uprawnienia nadane przez władzę kościelną, członek zarządu i sekretarz Adwokatury Kościelnej w Polsce?
PAULINA ŻEBROWSKA: Z jakich najczęściej powodów dochodzi do tzw. rozwodów kościelnych?
RAFAŁ KORNET: Najogólniej mówiąc, z powodu radykalnych różnic światopoglądowych między małżonkami. W 90 procentach unieważniane zapadają na podstawie Kanonu 95 nr 3, czyli z powodu psychicznej niezdolności do podjęcia obowiązków małżeńskich. Trzeba zaznaczyć, że nie chodzi tu tylko o chorobę psychiczną, ale też o emocjonalne i charakterologiczne dysfunkcje. Na przykład, kiedy przez takie dysfunkcje charakterologiczne jednej ze stron, deformowane są zobowiązania małżeńskie, odwracany jest cel, przyświecający instytucji małżeństwa, które zawarli. Cel, czyli wspólnota małżeńska.
Druga strona ma prawo czuć się wtedy rozczarowana, jeśli od początku i stale dokucza jej samotność, bo po ślubie okazało się, że partner uskutecznia wygodne życie obok, a ona cały czas daje od siebie więcej i więcej, nie dostając nic w zamian. Na tym małżeństwo nie polega, i tu z pewnością można się dopatrywać podstaw do unieważnienia. Natomiast to oczywiście nie jest proces łatwy do przeprowadzenia. Symulant musi się przyznać, poza tym – należy z detektywistyczną precyzją wykazać szereg działań, które sygnalizują, że doszło do zwiedzenia jednej strony przez drugą, i że to oszustwo jest ewidentne.
Z czego, Pana zdaniem, wynika taka dyskwalifikująca niedojrzałość małżonka?
Wspomniana już niedojrzałość i niezdolność do podjęcia zobowiązań z Kanonu 95 przeważnie ma swoje źródło w dysfunkcjach rodzinnych. I jak pokazuje moja dotychczasowa praktyka, częściej dotyczy mężczyzn niż kobiet, choć zasady oczywiście nie ma. Nie wszyscy, ale większość małżonków powodujących rozpad, pochodzi z rodzin patologicznych: dysfunkcyjnych, alkoholowych, albo pozbawionych miłości i akceptacji. Takie osoby powielają pewne wzorce zaobserwowane w domu, nie potrafią się od nich oderwać.
Z tego co Pan powiedział wynikałoby, że to mężczyźni najczęściej powodują rozpad związku małżeńskiego?
Owszem, jest tak w większości przypadków. Jacy to mężczyźni? Tacy, którym wydaje się, że po ślubie im się wszystko należy. Nieukształtowani, niedorośnięci i niezdolni do zapewnienia lub choćby oddania kobiecie czegoś dobrego. Bardzo często okazuje się, że ktoś konsekwentnie i długo pozorował normalnego człowieka i chęć zawarcia związku małżeńskiego, a dopiero po ślubie wyszło na jaw, że żona ma stanowić tylko dodatek do jego prywatnej, egoistycznej wizji życia małżeńskiego.
Wątpliwa przyjemność z samodzielnego jedzenia tabliczki czekolady.
Z tym wszystkim zgodziłby się na pewno Michael Houellebecq, pisarz, autor wielu powieści, spośród których każda dotyczy podobnego problemu: wyalienowania i wielkiej samotności jednostki w świecie monad i cząstek elementarnych. Dokoła wcale nie jest wesoło, panuje ponury klimat liberalizmu, równości i desperacji: Zachód proponuje obsesyjną konsumpcję, nie wspólnotę i partnerstwo, która sprawdziłaby się również na starość. Produktem takiego społeczeństwa (lata 60. i 70.) są jednostki, które nie potrafią zawiązywać relacji i są skazane na przeraźliwą samotność.
Przeraźliwa samotność bohaterów Houellebecqa bierze się z zacierających się powoli umiejętności społecznych, ze zdegradowanej na rzecz seksu instytucji małżeństwa – bliskości, przywiązania, wsparcia, szacunku, bezpieczeństwa, wspólnoty. Takich wartości i komfortów brakuje bohaterom. Na śmietniku znajdują się przede wszystkim starcy, ale i młodzi nie mają lepiej, o ile nie potrafią bądź nie chcą sprostać oczekiwaniom konsumerycznego „rynku” miłości. Paradoks hedomizmu: gdy człowiek dąży wyłącznie do szczęścia własnego, pojętego jako pasmo przyjemności i niezmiennie dobrego samopoczucia, na samym końcu tej drogi czeka go oczywiście nie miłość, ale też i nie przyjemność – ale samotność i frustracja.
Jest czternasty dzień miesiąca lutego. Do końca roku pozostało 320 dni. Wszystkiego dobrego z okazji imienin Walentego, Cyryla i Metodego.